W poszukiwaniu zachwytu... w Tatrach. Autor A. Hajnas

          Późnym popołudniem wędrowaliśmy już Doliną Chochołowską, gdzie przez następne trzy noce założyliśmy bazę przed ostatecznym, zimowym szturmem na okoliczne szczyty.

Ale tymczasem głos oddaję Sylwii:
Rok i kawałek temu, spędzając Boże Narodzenie w Bacówce nad Wierchomlą, pierwszy raz poczułam smak tęsknoty za czymś co mam przed sobą. Bynajmniej jeśli o góry chodzi. Czy można rozkoszować się fałdami Beskidów mając przed oczami potężną Łomnicę z towarzystwem? Widok Tatr i jednocześnie ich niedostępność wprawiały mnie w lekki niepokój bo to wielkie, wspaniałe było cały czas jakby na wyciągnięcie ręki. Panoramę tę i tamto uczucie zapamiętałam bardzo wyraźnie. Tak bardzo, że potrzebowałam tego ponownie tej zimy. Kiedy doszliśmy do wniosku z Adamem, że trzeba będzie więc udać się w Gorce, wiedziałam, że cel jest słuszny. Zarówno Gorce jak i Adam stanowiły dla mnie tajemnicę, która ewidentnie wołała o swój kres... Do tamtego uczucia niepokoju z Wierchomli już nigdy nie wróciłam. Jedyne czego uświadczyłam na Maciejowej, Turbaczu czy Jaworzynie to czysta rozkosz z piękna, spokoju i jakiegoś mistycyzmu Gorców oraz, oczywiście, towarzystwa Adama. Opisy szczytów, przełęczy i historii nań zaliczonych w jego wykonaniu można czerpać garściami. Wiedziałam, że czeka na mnie jakiś plan-niespodzianka. Jakaż była moja ekstaza, kiedy Adam wyciągnął raki i powiedział, że jedziemy atakować zimę w Tatrach! A te, pokazały, że nie ma z nimi żartów. Kiedy w drodze na Trzydniowiański zgubiliśmy szlak, a instynkt czy jakieś inne zapędy nadal pchały nas ku górze, przeżyłam prawdziwe chwile grozy. Nie to co Adaś, dla którego lawinowa "dwójka" nie stanowiła żadnego problemu. Dla mnie była to sytuacja kompletnie nowa i nielekka, choć, przyznam, mega ekscytująca. Choć w głowie przewijały się obrazy z filmu "Cisza" czy innego "Everestu", to ja, w rakach, prawie jedyny (poza Adasiem, rzecz jasna) człowiek na horyzoncie, czułam się niczym Wanda Rutkiewicz na Czo Oju. Opłacał się trud podkopywania się w śniegu czy przecierania szlaków, tudzież pseudo-szlaków. Widoków zimowych Tatr opisać nie sposób, szczególnie przy inwersji chmur, która zaserwowała nam na koniec widmo z klątwą niejaką :). Ponoć sporo osób wycofało się tego dnia z wędrówki z powodu mgły. Ech :) Adam, jak dla mnie, idealnym kompanem górskim jest. Nie psioczy kiedy idę za wolno, pozwala zachwycić się każdym kwiatkiem po drodze (można już było spotkać co poniektóre) czy współzastanawiać się jakiego to zwierza ślady odcisnęły się na śniegu. Podziela również pogląd, że nic nie trzeba, a wszystko można (nie, nie chodzi tu o omnipotentne "można" tylko takie można-można :) ). No i przewodnikiem jest nieprzeciętnym. On chyba wie wszystko. Wszystko, oprócz tego, że na Turbaczu w sobotę można uświadczyć jedynie gleby!