Wymiana międzynarodowa - epizod I

          Dzięki determinacji Adama doszło do sfinalizowania projektu z Vanaivanem i w piątek jedenaścioro zawodników (szkoda, że tylko tylu) zdecydowanych na zbratanie się z naszymi południowymi sąsiadami zapakowało się do stojącego przed Sokołem autobusu, by wyruszyć dla większości (oprócz Adama, Matta i mnie) w nieznane.
Nieznanym byli Czesi, ponieważ leżący obok Koprivnic Stramberk znała jeszcze Iza. Tak więc, nasz mały Mercedes (jechaliśmy z fasonem) wiózł  nas zdecydowanych stawić czoła wszystkiemu i wszystkim… Po krótkiej podróży dotarliśmy do siedziby Vanaivanu, gdzie oprócz gospodarzy czekał na nas gorący posiłek. Chwilę zajęło nam jego spożycie i po nim nastąpiły wzajemne prezentacje (prowadził je Krasny Krzysztof), omówienie planu działania i zbiorowy wymarsz do stylowego lokalu, by przy „tym właściwym czeskim napoju” powymieniać poglądy na sprawy ważne i te o mniejszej randze problemu. Część naszych kolegów zapoznała się też z szafą grającą popełniając chyba w stosunku do ogółu gości lokalu faux pas przez „zapuszczanie kawałków” całkowicie nie w stylu obowiązującym w tym miejscu, co zaowocowało „zepsuciem się” urządzenia w dniu następnym. Północ przerwała „międzynarodową konferencję”, ponieważ trzeba było zalec, by móc w następnym dniu działać. Na śniadanie  100% składu przybyło punktualnie i bez poślizgu ruszyliśmy na „gry i zabawy” do Ostravy. Aby móc zadziałać na różnych obiektach podzieliliśmy się na dwie mieszane ekipy. Pierwsza udała się do centrum sportowego by wspinać się na ścianie, pograć w gry zespołowe. Ja znalazłem się w grupie bulderowej. Chyba dobrze trafiłem ponieważ Boulder Bar był okazałym i ciekawy. Iza i Ania mające do czynienia pierwszy raz z tego typu obiektem wydawały się zadowolone, panowie walczyli w przewieszeniach, mnie nie pozostało nic innego jak dołączyć do „lokalsów” i starać się razem z nimi  rozwiązać kilka wspinaczkowych problemów. Upływ  czasu okazał się synchronicznych  z ubytkiem mocy i przemieszczenie się z bulderowi by połączyć się z resztą „naszych” w centrum sportowym dał nam chwilę wytchnienia. Nasze przybycie ożywiło zastane tam towarzystwo, które łapało chyba drugi oddech. Zmusiło ich to do kolejnych prób zmierzenia się z paroma przewieszeniami. Patryk i Rafał dokonali kolejnych („nastych”-jak twierdzili) prób.  Jednak nasz „wódz” Adam miał moc i motywację i „raz, za razem” szczytował przy stanowiskach. Atmosfera była tak sprzyjająca, ze nawet Pan Jan (kontuzje kolan) momentami porzucał stanowisko asekuranta i łoił trawersy. My, mając  ograniczony czas postanowiliśmy sprawnie „dowspinać się” na paru drogach. Gdy nam się to już udało, nie pozostało nic innego jak w coś zagrać. Po 16 „zatrąbiono” do odwrotu. W Koprivincach postanowiliśmy zrobić jeszcze coś…. Szybki przepak i ścigając się ze zmrokiem uskuteczniliśmy (Iza, Ania, Adam i ja) szybki drytool na ścianie Vanaivanu. Tutaj zabłysnęła mocą  Iza, co miało przełożenie na fundację napojów dla dziewczyn przez Pana (przepraszam „abstyneckiego”) Jana. Po kolacji nastąpił dalszy ciąg „gier i zabaw” zakończony „konferencją” w stylowym (wystrój: tłum. na polski „wczesny Gierek”) lokalu. Niestety, jak wspominałem wcześniej szafa grająca nie działała, więc tym bardziej kwitła konwersacja.  Szczególnie uczyliśmy się przydatnych życiowi zwrotów (nasi przyjaciele poznali np. „masz jakiś problem”, „co ja, jeleń” i inne). Nasz „wódz”  zdeklasował Krasnego Krzysztofa w „polskiej konkurencji”, więc wieczór był tym bardziej udanym. Jednak klasa Adama objawiła się nazajutrz, kiedy bez problemu wchłonął śniadanie i raźno ruszył w mroźny poranek na wycieczkę do Stramberku. Peleton cały czas gonił szpicę, jednak niektórzy zawodnicy odczuwali już skutki dwóch etapów (szczególnie w sferze fizycznej) co powodowało lekkie rozciągnięcie stawki. Przy Vanuv Kamenu zebraliśmy się już wszyscy razem i przez Kamenarkę dotarliśmy do Stramberku pod Trubę. Tam czekała na nas niespodzianka!!! Był nią zjazd z galerii wieży. Dawało to około 40m wolnego zjazdu w całkiem efektownej ekspozycji. Tym razem nie Bonaparte, ale Adam „dał nam przykład jak zadziałać mamy” i większa część ekipy pod czujnym okiem obiektywów udała się w wertykalną podróż. Emocje były duże, często większe niż mróz który atakował kibiców stojących pod Trubą. Na szczęście o 11-tej otwarto restaurację gdzie zdołaliśmy się ogrzać i pokrzepić różnymi płynami. Pozostało nam jeszcze powrócić do Koprivnic na obiad (typowo czeski), pożegnać się i wracać do domu. Szybko to wszystko zleciało. Jedno jest pewne - Ci,  co nie byli mogą żałować. Teraz, przed nami jeszcze cztery spotkania w tym roku. Następne będzie u nas  i musi (bo nie ma innej możliwości) też być bardzo udane.