Śnieg, śnieg, śnieg...

           Naszym kolejnym zimowym trekkingowym celem był Mały Dziad. Znajduje się on na północ od Pradziada i jego kulminacją jest duża otwarta przestrzeń. My (tym razem w składzie dwuosobowym), zdecydowaliśmy się zaatakować go do Widłowej Przełęczy (Videlske Sedlo).
Odległość i deniwelacja nie są porażające, ale w warunkach zimowych ze względu na grubość pokrywy śnieżnej stanowią wyzwanie dla poruszających się „bez sztucznych ułatwień” (rakiety, narty). Iza miała być tam zimą pierwszy raz i była pełna optymizmu. Ja, mając bogate doświadczenie z zimowych spacerów po tamtej okolicy wiedziałem, że trzeba będzie „trochę brnąć w śniegu”. Wszystko było zależne od jego jakości i stopnia przetarcia szlaku (wiedziałem, że  białego puchu jest tam 200cm grubości). Po dotarciu na miejsce szybko się przebieramy i obserwując wyruszającą przed nami grupę Czechów (na rakietach) mamy nadzieję, że da to nam jakieś fory. Niestety, idąc spokojnie po jakimś czasie ich doganiamy i nie pozostaje nam nic innego jak ruszyć dalej przed nimi. Powyżej widzimy jeszcze jedną dwójkę, ale i ci ustępują nam miejsca. Iza wyprzedzając faceta o spojrzeniu graniczącym z obłędem ( nie wiem, czy odzwierciedlało ono stan ducha, czy też ciała) stwierdziła spokojnie, że nadzieja  na dalszy marsz po „jako-tako” przetorowanym umarła…  i zaczęła torować dalszą drogę. Wynurzając się z lasu zostaliśmy zaatakowani przez wiatr i chmury. Widoczność siadała, ale postanowiliśmy iść jeszcze trochę dalej by dotrzeć w rejon kulminacji góry. Po kilku chwilach  nie pozostało nam nic innego jak zrobić sobie pamiątkowe fotki, pooglądać „widoki” i ruszyć na dół. Niestety, w zejściu też trzeba było popracować. Śnieg był zbyt ciężki i głęboki by dało się zbiegać a o dupozjazdem nie warto było zawracać sobie głowy. Iza zalicza kilka stylowych gleb w śnieg i nawet szybko jesteśmy przy samochodzie. Jeszcze przebieranko, jedzenie i picie przy działającym ogrzewaniu i można wracać do domu. Fajnie było…