Giro del Monte Bianco

Relację z wyjazdu rozpoczynam od wątku dramatycznego: na sam koniec górskiej włóczęgi złapałem kontuzję !!! Wygląda mi to na naderwanie ścięgien albo przeciążenie...I to na jeden dzień przed ukończeniem szlaku wokół Mont Blanc...
Znajduję się obecnie na campingu „Des Glaciers” po szwajcarskiej stronie, we wiosce La Fouly, gdzie na całe szczęście jest możliwość zrobienia zakupów. Miejsce do odpoczynku jest świetne, pogoda wciąż dopisuje, a widoki wokół iście pocztówkowe.  A ja, jak na złość muszę leżeć, by dać odpocząć nodze... Więc leżę i piszę tę relację.
Przygodę z TMB (skrót od francuskiej nazwy: Tour du Mont Blanc) rozpocząłem po włoskiej stronie w Courmayeur, gdzie poprzez Niceę, Turyn i Aostę dotarłem wprost z Korsyki. Jeszcze tego samego dnia wczłapałem do schroniska Maison Vieille , gdzie zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Powiało optymizmem, chociaż pogoda była kiepska, bo co jakiś czas padało, a w nocy to już pompowało regularnie. Pomimo tego ja jednak szedłem dalej i już następnego dnia przekroczyłem francuską granicę. Poza tym na szczęście w powietrzu dużo się działo, dzięki czemu co jakiś czas miałem co podziwiać. Wszystko wokół robiło ogromne wrażenie, poprzez głębokie wielkie doliny, strzeliste szczyty, na lodowcach kończąc. Trzeciego dnia wyklarowało się już zupełnie, a mnie przypadł do przejścia odcinek nad Chamonix, tzw. Grand Balcon – kapitalne, panoramiczne miejsce, gdzie opad szczęki jest gwarantowany. Niestety tegoż dnia rozpoczęły się moje kłopoty z nogą, pojawił się ból, który nie dawał mi spokoju... Z tego też powodu zamiast schodzić do Argentiere, zostałem w górach na noc, na ponad 2100 metrach... Rano miałem szron  na namiocie... Następnego dnia przez przełęcz Col de Balme przedarłem się do Szwajcarii, by na innej przełęczy (Col de la Forclaz) zanocować. Na niebie nie było ani jednej chmurki, co dawało niesamowicie daleką widoczność. Panorama Alp Berneńskich i spojrzenie na dolinę Martigny ze stoków Bovine było powalające – pierwszorzędna miejscówka do dumania ! No i cóż, tego samego dnia jakimś cudem w 10 godzin dokuśtykałem do La Fouly (siła motywacji bywa wielka) i  teraz leżę... Leżę i czekam, bo ból w nodze stał się niemożliwy do wytrzymania, ale przygoda w każdym bądź razie trwa !

Epilog: Po dwóch dniach i trzech nocach odpoczynku, stan nogi nie poprawił się ani na jotę...W związku z czym postanowiłem rozpocząć akcję wydobywania się z gór i powrotu do domu. Przez przełęcz św. Bernarda przedostałem się na włoską stronę i dalej przez Aostę dojechałem do Turynu, skąd następnego dnia złapałem autobus do Polski. Do zakończenia Wielkiej Pętli zabrakło mi ok. 8 godzin marszu...Niewiele... Następnym razem :-)