Finale Ligure - nie tylko "wielki błękit"


     Jak co roku jadąc na wakacje musieliśmy połączyć ciepłe morze z jakimś rozsądnym wspinaniem. Dodatkowym utrudnieniem stał się brak sprawdzonego towarzysza do wertykalnych działań. Jasiu Adamski w tym roku odpadał z powodu ciągnącej się poważnej kontuzji kolana (postanowił przewodzić grupie plażowiczów, z czego się świetnie wywiązał), Marcin nie dostał w tym czasie urlopu, a Dariusz i Kuba Miazgowiczowie (ojciec i syn) to na dzień dzisiejszy jeszcze typowo rekreacyjno-weekendowi wspinacze.
Ostatecznie, ruszyliśmy realizując koncepcję Izy do Finale Ligure gdzie po krótkim "czesaniu"  miejscowości zamieszkaliśmy na cichym kampingu o ciepło brzmiącej nazwie „Thaiti”.
Finale to typowy kurort z wszystkimi typowymi dla tych miejsc zaletami i wadami. Ważnym było, że pogoda jest OK., plaże piaszczyste są a przewodnik nabyty w sklepie w Finalborgio opisuje około 2500 dróg o różnym stopniu trudności i długości.
     W kwestii wspinaczkowej postanowiłem zadziałać „ z grubej rury” i namówiłem tatę Miazgowicza na Via Lunga na Pianarella. Wiedziałem, że na „wielkie wspinanie” na tym  wyjeździe nie mam co liczyć, ale można było poruszać się rekreacyjnie po jakiś łatwiejszych standartach tak aby wszyscy byli zadowoleni. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że mój partner nigdy nie wspinał się po drogach dłuższych niż 1 długość liny. Sama droga liczy 8 wyciągów o trudnościach do 5b o całkiem dobrej asekuracji. Co ciekawe po ich przejściu trzeba się jeszcze przewspinać na  czterech kolejnych by wyjść ze ściany. Łącznie przeszliśmy 12 wyciągów i najtrudniejszym  miejscem był krótki pasaż parę metrów przed drogi który wyceniłem na około 5c.
    
    
Darek po tej wspinaczce nabrał trochę pewności siebie i nazajutrz wystartowaliśmy w trójkę (my + Kuba) na drogi w masywie Roca Di Perti. Tutaj w czasie podejścia pod ścianę wiedzieliśmy dlaczego bywalcy przestrzegają przed przedzieraniem się przez gęste i często kolczaste krzewy. Faktem jest, że długie spodnie, koszula z długim rękawem i pełne buty oszczędzają wielu zadrapań, irytacji i wygłoszonych epitetów.
Na pierwszy ogień poszła droga  Odomat 5c (3 wyciągi). Po zjazdach na dół postanowiliśmy powspinać się jeszcze na czymś krótkim i udało mi się przejść jeszcze: Io credo? 6b+, Optymistique 6b i Classica 6a (wszystko jak należy OS). Kuba starał się też coś podziałać, a Darek ofiarnie nas asekurował.
    
Po tym dniu panowie mile mnie zaskoczyli ponieważ nadal chcieli coś robić więc na trzeci dzień ruszyliśmy na widoczną z „Thaiti” dumnie stojącą nad doliną Rocca Di Corno.
Tutaj stosunkowo wygodną ścieżką szybko dostaliśmy się pod ścianę i zlokalizowaliśmy pierwszą drogę. Terza Fessura 4c oferowała dwuwyciągowe wspinanie w rysie i zacięciu. Polerka na początkowych metrach wskazywała na liczne ataki zakończone wycofami (czym wyżej tym mniejsze wygładzanie chwytów i stopni). Droga okazała się linią starej szkoły i z pewnością pierwszy wyciąg jest trudniejszy niż 4c, wymaga dobrej techniki i momentami zdecydowanego wychodzenia powyżej przelotów. Widok na okolice i morze  z pierwszego stanowiska był naprawdę warty wykonania serii ruchów i ustawień jakie trzeba było zrobić poniżej niego. Drugi łatwiejszy wyciąg doprowadził nas na szczyt skały. Szybki zjazd i wbijamy się w kolejną drogę. Jest nią Titomanlio 5b. Droga jest ładną i dosyć urozmaiconą wspinaczką. Szczególnie widok ze stanowiska przed 3 wyciągiem umiejscowionego u wylotu nyży o wysokości nawy kościelnej robił wrażenie. Siedząc na szczycie zatęskniliśmy za plażą i ciepłym morzem (całkiem dobrze było widoczne) więc szybko odszukałem ostatnie stanowisko ze znanej na Terza Fessura i sprawnie zjechaliśmy w dół.
    
    
Oczywiście oprócz plażowania łaziliśmy po okolicy podziwiając uroki włoskiej riwiery za dnia i nocy. Faktem jest, że Finale a szczególnie zdecydowanie starsze Finalborgio ma w sobie ten szczególny, typowy Włochom urok. Będąc tam trzeba to poczuć.
    
    
    
Po tych kilku dłuższych drogach moi partnerzy chcieli działać ale na krótkich drogach, więc wybraliśmy w przewodniku leżący blisko rejon Bric Reseghe. Co ciekawe jako jedyny był tylko opisany (brak rysunku). Tutaj dopiero przekonaliśmy się co znaczy kolczaste zarośla.
Posuwając się miejscami niewyraźną ścieżką powoli jednak parliśmy do celu i  zostaliśmy zaskoczeni. Pod skałami zastaliśmy dwóch obywateli Szwajcarii, którzy nie wiedzieli gdzie się znajdują. Było to o tyle ciekawe, że byli to pierwsi ludzi jakich spotkaliśmy w terenie przez wszystkie dni pobytu. Drogi tutaj okazały się krótkimi 10-15 metrowymi liniami. W większości przypadków biegły w lekko połogim lub pionowym terenie. Najpierw wspinaliśmy się po:
Coplito Nel Cuore 5c, Sotto La Pioggia 6a+, Peru 5c (ja prowadziłem, a Darek z Kuba je radośnie wędkowali). Następnie przeszedłem Senza Di Lei 6a i Notte Di Piacere 5c. Moim kolegom w tym czasie wyłączyli prąd i pozostałem na placu boju sam. Wykorzystałem okazję i postanowiłem załatwić sprawę z najtrudniejszą drogą rejonu La Manice 6b+ biegnącą lewą krawędzią wejścia do małej jaskini. Starszy pan Miazgowicz  z chęcią wyraził gotowość asekuracji. Wykonałem parę zdecydowanych przechwytów, przybloków po fajnych chwytach w przewieszeniu i znalazłem się nad wejściem do jaskini przygotowując się  na półeczce do pokonania kolejnego odcinka. Okazało się, ze po wykonaniu jeszcze jednego (!!!) ruchu byłem przy stanowisku. I to było na tyle. Kolejne OS-y do kajecika i przez znany nam już gąszcz w dół do cywilizacji.
    
     Po tych eskapadach ruszyliśmy włoskim odpowiednikiem PKP na Genuę. Druga klasa okazała się wygodna i klimatyzowana. Jednak na trasie nie nasyciliśmy oczu widokami. Przez większość dystansu poruszaliśmy się w tunelach.
Genua swoim charakterem oddaje klimat włoskich miast. Ciasnota, tłok, budowle we wszystkich możliwych stylach i wielkościach stojące obok siebie. Jednak to akwarium morskie było tym na co czekałem i nie zawiodłem się. Jest naprawdę warte przejechania tych 1400km...!!!
   
    
    
    
W następnym dniu z Kubą wspinaliśmy się na ( a raczej trawersowaliśmy) nadmorski klif. 12 wyciągów drogi In Scio Bolesomme (5c/6a) stanowi estetyczną linię zawieszoną między morzem a niebem. Robiąc ten trawers na Capo Noli zrozumiałem dlaczego w niektórych opisach czytałem o pięknej, lecz poważnej wspinaczce. Droga jest w całości ubezpieczona, jednak wycof będzie z niej bardzo trudnym. Pod nogami morze bez kawałki plaży, nad głową minimum kilkanaście metrów skały ryzykownej do przejścia bez zakładania własnej protekcji (nikt chyba na tą drogę nie bierze kostek i mechaników).Jednak  dla osób poruszających się w trudnościach 5c-6a jest to pięknie spędzony czas.
    
    
    
Nazajutrz postanowiliśmy nadal wspinać się na klifach. Wybór padł na sektor Nolitudine. Zaobserwowaliśmy tam obywateli Niemiec pływających pod skałami w butach wspinaczkowych. Co ciekawe nie chodziło tu o żaden DWS.  Po przejściu drogi Spigola 4a postanowiliśmy się ewakuować przytłoczeni nową ekipą rodem na zachód od Odry. Każdy z nich miał swoją linę, a przy uprzężach oprócz parunastu ekspresów  duży komplet mechaników ( wszystkie drogi w tym sektorze są ubezpieczone). Na dodatek dosyć problematyczną okazała się dla nich poręczówka doprowadzająca pod drogi, co rokowało być może ciekawy ciąg zdarzeń w przyszłości. My jednak ruszyliśmy do Casa Di Rio Fine gdzie w tym małym sektorze w ciszy i spokoju wspięliśmy się na parę dróg. Linie są ładne i nie za trudne. Ostatecznie OS-em zrobiłem te najtrudniejsze: Brain Storming 6a, La Brandler 6a, Legato Ma Libero 5b, Bluemountain 4c.
    
W ostatni wspinaczkowy dzień udaliśmy się na wycieczkę do Groty Edera. Co prawda interesujące mnie drogi były pozajmowane ale w okolicy dolnego wejścia do groty udało mi się wspiąć na ładnie przewieszoną Mutrabarukę 6b.
    
     Niestety, wszystko się kiedyś kończy i musieliśmy wracać do domu. Po przejechaniu z małymi przerwami 1524km. wysiedliśmy z samochodu w Raciborzu. Stojąc na ciemnym podwórku pod domem pomyślałem, że trzeba będzie jeszcze kiedyś do Finale wrócić...