Grań Polskich Tatr Zachodnich zimą

  Grań Polskich Tatr Zachodnich zimą - epizod I     

      Ubiegłej jesieni spotkałem Malinę. Jak zwykle rozmawialiśmy o górach. On rzucił pomysł zimowego przejścia granią Tatr Zachodnich od Grzesia do Kasprowego Wierchu. Ja zainteresowałem się tą propozycją i ostatecznie ustaliliśmy termin wypadu na pierwszą połowę stycznia, bo w tym czasie Malina planował zimowy urlop.
Gdy na początku tego roku znów się spotkaliśmy, przystąpiliśmy do realizacji tego pomysłu. Potrzebny był nam dobry namiot. Jako że nikt z nas go nie posiadał, skorzystaliśmy z pomocy Kuby ( podziękowania).
    Mając prawie kompletny ekwipunek w niedzielę 10.01 wyruszyliśmy porannym autobusem do Zakopanego. Tam zaopatrzyliśmy się w gaz i następnie pojechaliśmy do Doliny Chochołowskiej. Pogoda nie przypominała zimy, gdyż temperatura była lekko na plusie. Jednak zapowiedzi pogodowe mówiły o nadejściu ochłodzenia. Więc ruszyliśmy w górę doliny. Brodząc w wodzie pokrywającej zlodowaciały, rozjeżdżony śnieg dotarliśmy do schroniska, gdzie przenocowaliśmy.
    Następnego dnia faktycznie wszystko zmroziło. Więc bezzwłocznie wyszliśmy na szlak. Żółtym i niebieskim szlakiem weszliśmy na Grzesia 1652 mnpm. Tam zrobiliśmy  pierwszą przerwę, aby się nieco wzmocnić przed dalszą drogą. Na górze panowały w pełni zimowe warunki, więc na czas postoju trzeba było coś na siebie zarzucić ( pod górę szedłem tylko w polarze 100).
    Widoczność niestety nie pozwalała na podziwianie widoków, więc po krótkim postoju ruszyliśmy dalej Długim Upłazem w kierunku Rakonia. W drodze, na moment rozstąpiły się chmury ukazując piękno gór w zimowej szacie. Rakoń 1879 mnpm był następnym umownym miejscem postoju. Na górze zaczęło już trochę dmuchać, więc odpoczywaliśmy trochę poniżej wierzchołka.
    Dalsza droga na Wołowiec 2064 mnpm wiodła zwężającą się granią, na której utworzyły się śnieżne nawisy, dlatego postanowiłem torować trasę po bezpieczniejszej słowackiej stronie grani. Po dotarciu do rozwidlenia się szlaków ( zejście zielonym szlakiem do Dol. Chochołowskiej), stwierdziliśmy że potrzebna jest lepsza widoczność by wchodzić granią na wierzchołek Wołowca. Widzieliśmy że wraz z wysokością zwiększa się ilość śniegu na trasie. Więc chcąc się dalej poruszać w górę musieliśmy koniecznie widzieć jak wygląda śnieg nad nami, aby uniknąć niebezpiecznej sytuacji w rezultacie której w ekspresowym tempie zjechalibyśmy w dół z lawiną.
    Po półgodzinnym wyczekiwaniu na odmianę pogody wycofaliśmy się nieco poniżej Rakonia. Na siodle rozbiliśmy namiot i postanowiliśmy przenocować, licząc na poprawę pogody następnego dnia.
     Po przebraniu się w suche ciuchy zapakowaliśmy się w śpiwory i zaczęliśmy roztapiać nagromadzone w worku zapasy śniegu, aby posilić się czymś ciepłym. Jakiś czas po zapadnięciu zmroku na zewnątrz coś zaczęło regularnie hałasować. Przez pewien czas snuliśmy najrozmaitsze domysły, aż w końcu postanowiliśmy wyjść z namiotu i sprawdzić cóż to może być. W rezultacie wyskoczyliśmy na zewnątrz: Malina z zapalonym palnikiem i ja z czołówką zaczęliśmy biegać wokół namiotu aby odstraszyć nieproszonego gościa. Wyglądało to dość osobliwie, budząc skojarzenia ze sceną z filmu „Tańczący z wilkami”. Malina, który pierwszy wyskoczył z namiotu dostrzegł uciekający cień wielkością przypominający lisa, więc założyliśmy, że to te zwierzaki nas niepokoiły. Po chwili pobytu w cienkich ciuchach na 15 stopniowym mrozie zaczęliśmy odczuwać chłód i z powrotem zapakowaliśmy się w śpiwory.
    Odgłosy zwierzaków niepokoiły nas niemal przez całą noc. W rezultacie niewyspani z ulgą przywitaliśmy nadchodzący świt. Niestety poprawa pogody nie nadeszła, a wręcz przeciwnie bo zaczął sypać śnieg. Perspektywa spędzenie całego dnia i kolejnej nocy w tym samym miejscu niezbyt nas interesowała. W rezultacie postanowiliśmy odpuścić sobie dalszą wędrówkę po górach w takich warunkach i wycofać się w dół do Doliny Chochołowskiej, obiecując sobie że jeszcze tu wrócimy.
    W końcowej fazie zejścia szlak był mocno oblodzony, więc po pierwszym wymuszonym kontakcie z gruntem, w dalszym schodzeniu postanowiłem wspomagać się rakami aby uniknąć kontuzji. Malina podjął ryzyko schodzenia bez wspomagania, więc wkrótce go przegoniłem. Potem już standard: pamiątkowe fotki przy schronisku, zejście w dół i wyczekiwanie na transport do Zakopca.
    Ten krótki wypad zakończony podjęciem zdroworozsądkowej decyzji, przyniósł nam parę wskazówek dotyczących realizacji tej eskapady w przyszłości. Pierwsze to ilość potrzebnego gazu, gdyż dwie osoby w tych warunkach zużyją jedną średnią butlę dziennie. Ponadto lepiej byłoby to robić w zespole 4-ro osobowym, gdyż wtedy częściej można by się zmieniać na przecieraniu trasy. Również termin realizacji warto byłoby przesunąć na drugą połowę lutego, ze względu na to że dłużej jest jasno, co teoretycznie umożliwi pokonywanie dłuższego dystansu w ciągu dnia.
    Wyzwanie czeka na realizację. Mam nadzieję, że w przyszłości znajdzie się więcej chętnych. Nie bójmy się wyzwań.

                                                                                           Z górskim pozdrowieniem
                                                                                                         Krzysiek  
         
         
         
         
         
         
p.s. z powodu niedyspozycji aparatu Krzyśka cały materiał zdjęciowy zawdzięczamy Zbyszkowi. Dzieki!