Nocni jeźdźcy

                                                Nocni jeźdźcy               

     Ciekawie rozwija się nam w klubie sekcja Tatrzańska. Po rozgrzewce na Hali z Grześkiem, przyszedł czas na wyjazd z Danielem. Tu trzeba nadmienić, że wkład w naszą wyprawę miał sam fakt zorganizowania się  raciborskiej drużyny w formę RSW. Daniela wcześniej nie znałem – a nawet po pierwszym spotkaniu na jednym z wypadów do Helfsztyna, nie wiedziałem, że wspina się w Tatrach. Wyczytałem to dopiero z jego profilu – i nasza akcja jest najlepszym exemplum, że warto napisać o sobie te dwa  zdania.
Cel wyznaczyliśmy sobie niezmiernie ambitnie: w ciągu dwóch dób zmieścić dojazd z Raciborza, wspinaczkę na dwie ściany (w tym MSW) oraz powrót. Hmm – Daniel jest znanym w klubie sportowcem, dlatego obawę miałem tylko wobec własnych możliwości. Ponieważ nie ustrzegliśmy się również paru błędów – wysiłek był bez przesady ekstremalny.
 Po całonocnej podróży do Zakopanego, prosto z samochodu udaliśmy się do Murowańca na śniadanie, po czym bezpośrednio pod ściany Zamarłej Turni. Trochę się martwiliśmy padającym jeszcze rano deszczem, ale tatrzańska pogoda zmienną jest – okazało się, że w sąsiedniej dolinie 5 Stawów było sucho, a Zamarła – ciekawe zjawisko – miała nawet wyższą temperaturę od wciąż letniego powietrza i działała jak termofor. Na cel wybraliśmy Prawych Wrześniaków. Kluczowy wyciąg pociągnął Daniel – i to w wielkiej klasie, bo Scarpach przeznaczonych raczej na nordic walking niż wspinanie. Ja musiałem odczekać nieco po „prostowaniu” drugiego wyciągu, lecz jak tylko mój partner dotarł na szczyt,  wskoczyłem i ja ładnym zaciątkiem z małą przewieszką i dobrymi odciągami.
   
 Po tej akcji, czym prędzej popędziliśmy w kierunku schroniska naiwnie sądząc, że mamy szanse załapać się jeszcze na łóżka. Jak się okazało, niezwykle rozsądnie postąpiliśmy wstępując wpierw do strażnicówki, gdzie zajęliśmy bez wahania 2 ostatnie miejsca, gdyż to, co zobaczyliśmy w budynku schroniska było szokujące – tylu ludzi w dawniej(?) moim ulubionym miejscu nie widziały moje oczy. Cóż, podgrzewana woda w prysznicu (co z tego – jak stać do niego trzeba z 2 godziny) robi swoje…
Kolejny dzień oczekiwał na nas nie mniej długimi podejściami i również ciekawą wspinaczką na wschodniej ścianie Mięgusza drogą Surdela. Tym razem jednak nie udało się nam wyjść odpowiednio wcześnie, co miało swoje skutki. Do Bańdziocha dotarliśmy w fatalne południe (wg planu miało to być najpóźniej o 10 godz.). Droga jednak oferowała spory kawałek terenu II-III co postanowiliśmy wykorzystać żywcując czym prędzej do góry, kierując się na charakterystyczny, widoczny już z dołu komin. To ściągnęło nas nieco za bardzo na lewo od pierwszego V wyciągu, co zmusiło nas do nieprzyjemnego trawersu eksponowanymi trawkami i czasochłonnego wyszukania startu.
 Surdel zaoferował nam piękną wspinaczkę – w litym terenie (co mnie pozytywnie zaskoczyło) ,z malowniczym kominem i jednym wymagającym zacięciem. Niestety, nasz późny start przesądził o tym, że stając o zachodzie słońca na wierzchołku MSW nie byliśmy do końca szczęśliwi. Czekało nas wcale nie łatwe, dość długie, nocne zejście z licznymi pułapkami. O ile przejście grani poszło całkiem sprawnie – o tyle od zejścia do żlebu z Hińczowej przełęczy zaczął się prawdziwy dramat. Nie czując tego, po kilkudziesięciu metrach opuszczamy żleb wychodząc zbyt w prawo, co po jakimś czasie zamienia się w zewspinywanie, a nie zejście. Łoimy tam, gdzie puszcza, do dołu, nie rozwiązując liny. Tym sposobem lądujemy na – jak się okaże – tarasie Wielkiej Galerii Cubryńskiej, w prawym dolnym rogu, tuż nad żlebem schodzącym ewidentnie na stronę małego kotła. W tym momencie Daniel dostaje olśnienia – w końcu schodził tą drogą zaledwie 12 lat temu… - i postanawiamy eksplorować lewy brzeg, gdzie odnajdujemy misternie ułożone kopczyki. Odczucie ulgi ogromne. Jeszcze tylko czujne zejście przez Małą Galerię i… - niestety nie trafiamy na wyjście do Dolinki za Mnichem, a do Żlebu Mnichowego . I mimo, że wiedzieliśmy już, że prędzej, czy później dojdziemy do szlaku, ruchome kamienie na sporym nastromieniu nie pozwalają na luzy w koncentracji (w pewnym momencie Daniel zwinnie rzuca się w bok przed uruchomionym przez samego siebie metrowym głazem – spory wysiłek jak na 17 godzinę akcji...). Patrząc wstecz, zdecydowanie należało zawrócić z początku żlebu i spróbować wdrapać się do Dolinki – mimo, że trasa to dłuższa,  z pewnością szybsza. Ostatecznie do schronu w Moku dotarliśmy po 3 w nocy, i do szóstej czuwaliśmy na krzesłach czekając na odbiór depozytu.
   
Rankiem, choć kusiło by poleżeć na słonecznej polanie, Daniel stwierdził, że nie należy spuszczać z tonu i od razu pakować się do samochodu w drogę powrotną. Jak powiedział tak i zrobił – zatankował RedBulla i pogrzaliśmy do domu.
 Podsumowując, mimo potknięć z organizacją czasu, ten wyjazd był niezwykle ciekawy także treningowo. Nie chodzi tylko o czas wysiłku, ale również o iście alpejskie podejścia, orientację nocą w ścianie, czy nie mniej istotną wytrzymałość psychiczną.  Mimo porcji przeżytego strachu, końcowy wynik jest budujący.
Zdjęcia Daniel Malisz wspomagany przez Pawła Barteckiego.