Wielki Rozsutec

          W piątek dwa tygodnie temu zadzwonił do mnie Adam z nieoczekiwaną propozycją wycieczki na Wielkiego Rozsutca. Długo nie musiał mnie namawiać a plan wejścia na ten ładny i chyba najbardziej pożądany szczyt przez turystów w Małej Fatrze całkiem mi się spodobał.

W zeszłą sobotę ruszyliśmy jak cywilizowani ludzie o 7-mej rano by nie zarywać nocy i po dwóch godzinach Adam zatrzymał Nissana na parkingu w Stefanovej. Pogoda piękna, bezwietrzna a niebo w czystym błękicie. Jedyne co mogło dziwić to solidne, wiosenne temperatury. Ja sam byłem ciekawy jak zachowa się moja noga i jak będzie wyglądała kondycja. Ta wycieczka miała być pierwszą po urazie stawu skokowego i miała dać mi odpowiedzi na kilka interesujących pytań. Pod górę ruszyliśmy zielonym szlakiem po twardawym śniegu i szło mi się całkiem dobrze. W wyniku czego po godzinie z minutami byliśmy na śnieżnej plaży Medziholle. Oprócz nas przebywało tam kilka osób z czego kilka w całkiem solidnym negliżu. Ale to nie powinno nas dziwić ponieważ słońce operowało solidnie i temperatura odczuwalna była zdecydowanie z tych dodatnich. Po uzupełnieniu płynów i kalorii ruszyliśmy dziarsko do ataku na szczyt. Po pewnym czasie okazało się że tylko ja idę bez raków w wodnistym śniegu więc też je założyłem bardziej z przyzwoitości niż potrzeby.  Darliśmy do góry w nieprzyzwoitym upale by osiągnąć krótką grań szczytową i stanąć obok krzyża w jak to się mówi na „najwyższym punkcie góry”. Podziwiałem panoramę robiąc parę fotek za moment był ze mną Adam więc mogliśmy wspólnie kontemplować piękne i dalekie widoki w pełnym zakresie oglądalności. Pora była wczesna ponieważ drogę od startu na pik przebyliśmy w 2 godziny więc postanowiliśmy trawersować masyw i zejść granią na północ na Przełęcz między Rozsutcami. Sama grań okazała się atrakcyjna, łatwa ale w śniegu zmieniającym się w białe bagno wymagająca uwagi. Po dłuższym drałowaniu dotarliśmy na dużą, płaską, odkrytą połać jaką jest przełęcz gdzie mogliśmy podziwiać Małego Rozsutca i tablicę informującą o zagrożeniu lawinowym. Co prawda pobliskie stoki są całkowicie zalesione ale tablica była. Teraz pozostawało nam już tylko dalsze zejście przez „romantyczne”  Diery. Zmęczenie a także w moim przypadku ból w kolanie ( a nie w rejonie operowanego stawu),  łażenie po wertepach, drabinkach , schodkach, podestach odebrały nam górnolotne uczucia jakie powinny były być z nami w czasie tego marszu . Diery jakoś bardzo mi przypominały Suchą Belę w Słowackim Raju więc wrażenie nie było z tych największych. Dodatkowo wszystko na naszych oczach topniało i potencjalnie całkiem fajne lody nadające się do załojenia stawały się rachitycznymi smarkami. Wreszcie dotarliśmy do Podziaru z którego siłą rozpędu weszliśmy na Przełącz Vrchpodziar i dalej wypatrując końca niekończącej się drogi zeszliśmy do Stefanowej i koło się zamknęło. W przybliżeniu podeszliśmy 1085m, zeszliśmy 1081m i pokonaliśmy dystans 10,5 km.  Na koniec jeszcze szybka wizyta w Lidlu w Terchovej i o 18-tej byliśmy w domu. Warto było…