Filar Wódki

  • Drukuj

       Filar Wódki                                                                   

   Tym razem  opowiadanie Krzyśka przeniesie nas w problematykę okołowspinaczkową. Wyjazdy z bliskimi w teren mogą stanowić wyzwanie nie mniejsze niż pokonanie trudnej dla nas drogi. O jednym z takich epizodów  traktuje to opowiadanie.
                                                                                                                                           Darek
Powoli wstawiam się w kluczową sekwencję.
Czuję moc, czuję zapas, czuję skałę. Pora na wspinanie idealna, jest ze mną mój idealny asekurant – wszystko powinno pójść gładko.
Szybkim krokiem ruszam spod drzwi sklepu do domu. Pakowanie. Gdzie Anki uprząż? Tyle jej nie używała, że gdzieś się totalnie zagubiła. Pod łóżkiem? Nie ma. W szafie? Nie ma! Gdzie, gdzie? Jeszcze raz pod łóżko. Jest!
Pierwszy raz jedziemy w skały taką ekipą. Dzieciaki, żona i ja. Plany wspinaczkowe obliczone są dla jednej osoby, ale plan wyprawy to co najmniej Everest.
Parking. Podejście. Lekka zadyszka. Wszystko zaczyna przybierać idealny koloryt.
Robię na rozgrzewkę jakąś prostotę zjeżdżając linią drogi wieszam ekspresy.
Tyle razy już do niej startowałem, że styl przejścia spadł na którąś tam pozycję. Zresztą jakie to ma znaczenie dla mnie: RP – PP; totalnie bez sensu, ważne żeby udało się wkońcu pokonać trudności.
Gustaw zaczyna się wiercić, Natalia biega jak oszalała po lesie nie reagując na przywoływania.
Siedzę przywiązany do liny, z zawiązanymi butami, wymagnezjowanymi rękoma i czekam, co raz bardziej przekonany, że za chwilę jakaś rodzinna katastrofa odbierze mi chęć do podjęcia próby.
Chwila spokoju – ruszam.
Początek czujnie, potem dziura na trzy palce, potem na dwa, wysoko nogi na dobre stopnie i mam pierwszy rest; wpina.
Dzieciarnia zaczyna koncert: Gustaw już płacze, Natalia razem z nim – bardziej na zwrócenie uwagi niż z jakiegokolwiek powodu. „czujnie, Aniu” – myślę.
Podchwyt, odciąg, dobre stopnie – ależ mi huczy w głowie: adrenalina, tętno, płacz dziecka i słowa Anki, próbującej na ziemi zapanować na tym chaosem.
Wysoko lewa ręka i mam krawądkę, druga do okularków. Trzyma, wysoko w stopień i wpina. Chwila restu – ale co to za koncentracja, gdy na dole dantejskie sceny – Anka mnie pogania „nie teraz, Kobieto!”.
Nawet nie patrzę czy mam więcej luzu czy mniej, czuję jednak że Ania kursuje to w lewo, to w prawo – ale będzie gleba jak wylecę! Idę.
Hałasy nikną w uszach – wysoko noga, druga na równowagę, dynamicznie do dziurawej dwójki, trzyma! Ułożyć lepiej, trzyma. Powoli nogi, delikatnie w wymytych stopniach i pionowa klameczka, trzyma. Przesuwam środek ciężkości – „czujnie, Aniu!” krzyczę – wpina, podchwyt – zaraz wylecę, zaraz wylecę – zbieram się dobrze. Słyszę hałas Gustawa, słyszę jak Anka próbuje uspokoić Natalię, wiem jak bardzo jest zła – na komary, na dzieci, na mnie i na to że dała się na to namówić.
Dajesz, dajesz… Tarciowe stopnie, w płycie, na której błędu popełnić nie możesz to coś co potrafi przyprawić o rozwolnienie. Raz, dwa, trzy. Pochwyt działa, klamka działa, stopnie działają – cztery – lecę! Do klamy! Mam ją, utrzymuję dwoma palcami, a zaraz dokładam drugie dwa – jesteś moja! Po krzyżu prawa ręka i już jestem w mega stopniach.
Jeszcze dwa, trzy metry łatwego terenu i skowyt radości zagłusza to co się dzieje na dole – a tam o dziwo spokój – Anka nad wszystkim zapanowała; tylko gdzie było to „czujnie, Aniu”?

FILAR WÓDKI, Sokole Góry – 6.3 PP