Wiertłem i młotem.

  • Drukuj

          W czasie w którym postanowiłem ubezpieczyć pierwszą swoją nową drogę za bardzo nie było opcji działania. Wszystko robiło się „tymi rękoma” a wybór był prosty! Albo tulejowe wierło i ringi, lub spitownica i spity.

 

Przed erą ringów i spitów podstawowymi stałymi punktami asekuracyjnymi w skałkach były haki z których część dla wzmocnienia ich osadzania zabetonowywano. Jednak problemem było asekurowanie litych formacji płytowych i początkowo jedynym rozwiązaniem był ring.

O początkach osadzania ringów pisze Waldek Podhajny w tekście zamieszczonym w jednej z „Jur” Pawła Haciskiego. „ Kiedy tworzyliśmy nowe drogi w piaskowcach i osadzaliśmy ringi w 1983 roku, krążyła opinia, że wapień jest bardzo twardy i osadzenie w ni  Ringa będzie wymagało całego dnia kucia, przy którym praca w kamieniołomach to wakacje. Po skończonym sezonie, w lutym, umówiłem się z Jackiem Jacą Zaczkowskim i pojechaliśmy do Podlesic na Jarzębinkę. Stwierdziliśmy, że jeżeli podczas krótkiego, zimowego dnia uda nam się wbić po jednym ringu, to będzie dobrze. Jaca powiesił się na Pajączkach, ja na Zacięciu Jarzębinki. Okazało się, że wapień jest bardzo przyjemną skałą. Z naszymi tępymi koronkowymi wiertłami i bez odpowiedniej techniki po półtorej godzinie mieliśmy osadzone ringi. Oczywiście po jednym, bo tak się wtedy prowadziło drogi. Wracając na zasłużony obiad do Ostańca, stwierdziliśmy, że to przełom i jeżeli ktoś się zaweźmie, to iw ciągu jednego dnia wbije dwa , trzy ringi. Biorąc pod uwagę rozmiary skał, przy takim tempie stawały one przed nami otworem. Potem ruszyła lawina i widać było, że jest nie do opanowania, bo większość chciała się wspinać przyjemnie, po ubezpieczonym liniach. Szybko zaczął się podnosić poziom pokonywanych dróg.

Jednak „praca ręczna” była naprawdę z tych solidnych a stosowany sprzęt nie ułatwiał zadania. Często powodowało to dosyć lotne ubezpieczanie dróg. Zdarzały się więc momenty irytacji i szukanie łatwiejszych rozwiązań.  „Kilka wiosennych dni 1995 r. poświęciłem mozołowi prac wiertniczych na Chińskim Maharadży. Przy trzecim ringu straciłem cierpliwość i udałem się do niezawodnego KKTJ. Zostałem wysłuchany, a cztery darowane spity umożliwiły skompletowanie przelotów.” W taki sposób wspomina to Piotr Korczak w „VI.5: Epitafium Nowej Fali”. 

Inną kwestią była jakość sprzętu. Koronkowe wiertła kupowane w GS-ach często były sprzętem jednorazowego a bywało, że chwilowego użytku. Jednak „wspinacz potrafi” czego przejawem były wyroby Mirka Wódki, który korzystając ze swojego miejsca pracy w hucie w Zawierciu produkował świetne egzemplarze wierteł. Zdarzały się też braki sprzętowe. Darek Król w akcie desperacji zadziałał bez młotka „ Salmonellę obiłem kamieniem tłukąc w amoku w spitownicę…”. O podobnej sytuacji wspomina Marcin Kwaśniewski w przypadku Sposobu na zakwasy (droga powstała w wyniku zakładu między nim a Leszkiem Milczarkiem. Kto pierwszy przewędkuje z ciągu ten kawałek skały, ten będzie miał pierwszeństwo do jego poprowadzenia. Pierwszym był Marcin. Do ubezpieczenia drogi posiadali jeden spit, który w wyniku braku spitownicy osadzono innymi metodami stosowanymi już w „epoce kamiennej”). Kuriozalną sytuację miał w Łutowcu Jacek Zawada. W wyniku 3 uderzeń w spitownicę złamał styliska dwóch młotków. 

Technologia osadzenia ringa tylko z pozoru wydawała się łatwa. Już samo ręczne wiercenie otworu wymagało odpowiedniej techniki, siły i wytrzymałości (nie tylko rąk jeżeli wisiało się w samej uprzęży). Wiercony, a raczej wybijany otwór należało regularnie z urobku czyścić. Bezpośrednie dmuchanie ustami nie było przyjemne. Stosowało się rurki do picia, giętkie wężyki (wygodniejsze ponieważ można je było przyciąć na optymalną długość) lub gruszki do lewatywy ;-). Po uzyskaniu otworu o właściwej długości trzeba było w nim umieścić ring i unieruchomić by nie wypadł. Stosowano odpowiedniej długości paski ołowiu, przewody aluminiowe a nawet części aluminiowych łyżek. Inną technologią było osadzanie na różne zaprawy czy klej w postaci Distalu. Sztuką było dobranie takiej ilości „uszczelniacza” by udało się ring umieścić w otworze tak by nie odstawał i się nie ruszał. Nie zawsze to się udawało i jeszcze nie tak dawno temu można było w naszych skałach oglądać egzemplarze, które zablokowały się odrobinę zbyt szybko. Pozostawał sama kwestia ringów. Nie można tego było nigdzie legalnie zakupić a o jakiś atestach nikomu się jeszcze nie śniło. Egzemplarze produkowano często chałupniczymi metodami  z karbowanej stali zbrojeniowej. Nie były one bardzo odporne na korozję ale karbowanie wydatnie polepszało skuteczność ich osadzania. Na dodatek materiał do ich produkcji w dobie budownictwa wielkopłytowego był łatwy do pozyskania. Niekiedy zdarzały się egzemplarze pokryte powłokami antykorozyjnymi ale było ich mało. Inną odmianą ringa był egzemplarz zrobiony z gładkiego pręta. Wizualnie prezentował się lepiej od wersji karbowanej ale z powodu gładkości wytrzymałość ich osadzania była niższa. Także czas miał znaczenie. Jak wspomina Paweł Haciski osadzenie jednego ringa zabierało mu 2- 3 godziny. Mirek Wódka potrafił to zrobić w 20 minut ale on był w tej materii (i nie tylko tej) ekstraklasą). 

Szybszą alternatywą dla ringów były spity. Pierwsze drogi na Jurze Pólnocnej ubezpieczyli spitami hiszpańscy wspinacze (1986r.) Podarowane przez nich spity pozwoliły ubezpieczyć kolejne drogii przy okazji odkryć szybszą metodę ubezpieczania dróg.  Spit nie był punktem tak solidnym jak ring ale wygoda instalacji spowodowała, że szybko stał się popularny. Technika osadzania była podobna jak w przypadku ringa jednak elementem wiercącym był sam korpus spita wkręcony na spitownicę w którą należało uderzać młotkiem. Otwór wierciło się stosunkowo szybko ze względu na mniejszą średnicę i długość niż w przypadku ringa. Instalacja też była prostsze i szybsza.  Po wyczyszczeniu „dziury” wystarczyło wcisnąć w spita trzpień, wsunąć całość do otworu i uderzając w spitownicę młotkiem rozeprzeć spita w skale. Łatwzna! Ale schody zaczynały się później. By móc się do spita wpiąć należało do niego przykręcić plakietkę. Nic trudnego, ale kiedyś plakietki były „chodliwym towarem”  i często szybko znikały ku frustracji autora ubezpieczenia drogi. Trzeba było je jakoś zabezpieczać. Istniało kilka popularnych sposobów. Przed wkręceniem plakietki smarowano gwint distalem by skleić śrubę ze spitem, oblewano klejem głowę śruby po jej wkręceniu, stosowano śruby na klucze imbusowe by po przykręceniu plakietki zalać klejem otwór na klucz.

Z czasem ktoś wpadł na pomysł zastosowania wiertarek zasilanych agregatem spalinowym. Sam pomysł był z tych rewolucyjnych ale pod warunkiem, że od samochodu w skały było stosunkowo blisko. Agregaty były solidnie ciężkie, do tego dochodziły metry kabli, same wiertarki i masa całego innego badziewia. Wszystko było OK do momentu gdy sprzęt nie chciał współpracować. Taką „piękną „sytuację opisuje Andrzej Starosolski, która miała miejsce w Smoleniu „… wtargaliśmy  w deszczu pod ścianę agregat prądotwórczy o wadze 79 kilogramów do tego kable, wiertarkę etc. Zainstalowałem się do „wiertania”, chłopaki odpalają agregat, odpalają, odpalają i … do końca dnia nie odpalili.” 

W czasie swoich działań także zdarzały mi się przygody. Kilka razy spadł mi trzpień spita co owocowało całkiem ciekawymi przeszukiwaniami terenu. Ile było radości gdy się to „coś” odnalazło. Ciekawym wynikiem było osadzenie w jednej akcji  35 spitów (nie miałem wyboru ponieważ został mi na to jeden dzień-nazajutrz dobyły się zawody WRP). Wracałem wtedy z Gipsu do Podlesic z obolałym od uprzęży tyłkiem, napieprzającymi plecami, rękoma o długości szympansa (takie miałem uczucie) i paroma pięknymi odciskami na dłoniach. Także z agregatem miałem przygodę. Kolega załatwił działający egzemplarz który po zatankowaniu uruchomiliśmy próbnie w jego piwnicy. Maszyna radości ryczała, piwnica wypełniała się spalinami a my uświadomiliśmy sobie, że nie wiemy jak się to zatrzymuje. Początkowo uznaliśmy, że skoro na pełnym baku działa kilkanaście godzin to otworzymy okienko w celu odprowadzenia spalin i tak go porzucimy. Jednak stylowy ryk jaki z siebie wydawał zmusił nas do wysiłków mających na celu opanowanie sytuacji. Po lekkiej szamotaninie doszliśmy do genialnego wniosku! Trzeba mu odciąć dopływ paliwa! Zadziałało….

Dzisiaj bez akumulatorowej wiertarki nie ma „roboty”. Patrząc na leżące u mnie w domu egzemplarze wiem ile dzięki nim osadziłem stałych punktów…  Ale na widok mojej starej spitownicy wracają obrazy z tych czasów kiedy każdy osadzony przelot stawał się sensacją towarzyską;-). Było pięknie….