Wolna Republika Podlesicka-Komunikacja

  • Drukuj

           Dla młodszych stażem wspinaczy opowieści o perypetiach dojazdowych do Podlesic wydają się często czystą fantazją (doprawioną różnej maści używkami). Jednak mając na uwadze jeszcze realia wczesnych lat 90-tych XX wieku dojazd w skały był sam w sobie często solidną konkurencją łączącą wytrzymałość fizyczną z psychiczną razem z inwencją i inteligencją podróżującego.

Dla większości wspinaczy podstawową formą komunikacji było PKP do Zawiercia, przesiadka w PKS dojeżdżający w pobliże lub bezpośrednio do stolicy Wolnej Republiki Podlesickiej. Sam dojazd pociągiem był próbą woli ponieważ nikt nie znał godziny przyjazdu a warunki podróży też były trudne do przewidzenia. Jadący na krótkich liniach, żółtymi jednostkami docierali do Zawiercia. Podróżujący składami pośpiesznymi Centralną Magistralą Kolejową od strony Warszawy stosowali taktykę „po dychaczu” polegającą na zaoferowaniu zebranej kwoty konduktorowi, który zwalniał „bieg pociągu” (co za idiotyczna nomenklatura PKP) do prędkości umożliwiającej wyrzucenie bagażu i wyskoczenie na trawę w rejonie Skał Podlesickich. Dawało to dużą oszczędność czasową i dodatkowe emocje komunikacyjne. Takim działaniom dedykowana jest nazwa drogi Pociąg do skały (przez wielu interpretowana całkiem inaczej). Sam dworzec PKP w Zawierciu nie oferował żadnych atrakcji w czasie oczekiwania na autobus w skały. Przystanki PKS-u znajdowały się zaraz za budynkiem kolejowym więc często mając całkiem sporo czasu do odjazdu autobusu trzeba było coś ze sobą zrobić. Dla mnie zawsze najbardziej interesującym i obowiązkowym do odwiedzenia obiektem była drewniana buda w odległości kilkudziesięciu metrów oferująca tanie, duże i dobre w smaku hot-dogi. Ich konsumpcja gwarantowała przyjemne zabijanie czasu i zatankowanie energii potrzebnej do dalszej podróży. Odpowiednio wcześniej trzeba było zająć pozycje wyjściowe na przystanku by dostać się do autobusu. Pomimo, że PKS-owskie Jelcze (model „ogórek”) były nadzwyczaj pojemne to chętnych do jazdy przeważnie było stosunkowo wiele. Po wywalczeniu miejsca w środku pojazdu zaczynał się kolejny (nie zawsze ostatni) etap podróży. W zależności od pory dnia lub nocy nie wszystkie autobusy jechały przez Podlesice. W wielu przypadkach trzeba było opuścić autobus w Kroczycach lub w Wygodzie co skutkowało koniecznością marszu do Podlesic. Zdarzały się też akty desperacji objawiające się marszem z bagażem z Zawiercia. Szacun…  . Sama jazda obfitowała w atrakcje. Zdarzało się, że duża część podróżnych musiała wysiadać by na jednym z pierwszych przystanków mógł wyjść z autobusu podróżny siedzący w jego środkowej części. Także podjazd po serpentynach do Włodowic (była tam klinkierowa kostka) solidnie obciążonego autobusu stawał się mikrohazardem z kategorii: podjedzie, czy nie podjedzie. Odwrót ze skał był jeszcze większym wyzwaniem. O ile w Podlesicach autobus stawał na przystanku, to już w Rzędkowicach zdarzało mu się stanąć kawałek drogi przed lub za przystankiem by ogarnąć miejscowych i nie zawracać sobie głowy tłumem z dużym bagażem w rękach i na plecach. A bagaż kiedyś był solidny. Sprzęt wspinaczkowy zdecydowanie cięższy i większy objętościowo niż dzisiaj, śpiwór, karimata, prowiant, menażka, kuchenka, baniak na wodę, ciuchy a często też namiot. To naprawdę sporo ważyło. Co prawda, od momentu gdy Bogdan zaczął rezydować w Ostańcu to w skały mogłem jeździć „na lekko” mając zdeponowany sprzęt u niego ale inni tej możliwości nie posiadali. W takim układzie spacer z Rzędkowic przez las, czy z Kroczyc drogą stawały się przyjemnością. Jednak raz się przeliczyłem. Bogdan poprosił mnie bym zakupił dla niego zapas fasolek po bretońsku produkcji koncentratów spożywczych z Wodzisławia Śląskiego. Z wyładowanym słoikami z fasolką 70-litowym plecakiem późnym wieczorem wysiadałem z autobusu w Kroczycach. Byłem pełen optymizmu co do spaceru do Podlesic... Niestety, plecak szybko docisnął mnie do gruntu i z zaciśniętymi zębami ciężko dysząc dowlokłem się do Ostańca. Nie było to szybkie ani przyjemne, ale radość z dostarczonej wałówki Bogdana, solidna kawa, lampka brandy i ta fajna rozmowa o rzeczach ważnych i nieważnych były piękną nagrodą za wysiłek włożony w transport. 

Wszystko zaczęło się dynamicznie zmieniać w latach 90-tych XXw. w erze „dynamicznej motoryzacji wspinaczy”. Co prawda, szybciej jeździło się w skały motorami lub samochodami ale dotyczyło to małego odsetka wspinaczkowej populacji. Kluczowym pojazdem okazał się pojazd szosowo-terenowy ze sportowym, tylnym napędem w postaci Fiata 126p. Ten niepozorny samochód zmienił wszystko! Dostępny, łatwy w naprawie, pakowny i odporny na toporną eksploatację umożliwiał nie tylko efektywniejszy wyjazd w skały ale także dojazd pod obiekty oddalone od asfaltu. Pomimo niewielkiej mocy, przy właściwej technice jazdy polegającej na niezatrzymywaniu się w terenie podjeżdżał prawie wszędzie. Mając dodatkowe wsparcie w postaci pasażera pojazd uwydatniał walory terenowe. W trudnych momentach wystarczało by pasażer sprawnie wysiadał w biegu i wspomagał Malucha siłą własnych mięśni przykładając siłę do słupka przedniej szyby a w skrajnych przypadkach pchał tył a następnie wskakiwał do wnętrza pojazdu . Nie będę wymieniał gdzie w terenie jeździliśmy by nie spowodować dyskusji na zdrowiu fizycznym i psychicznym wśród czytelników nastawionych mocno proekologicznie i nie dawać przykładów które dzisiaj uchodzą za złe. Oprócz właścicieli Maluchów byli posiadacze bardziej ekskluzywnych modeli a przez długi czas nieodżałowany Jasiu Nabdalik brylował swoim Volvo. W kwestii Volvo, to pojazd tej marki sprowadził sobie z USA w połowie lat 90-tych ubiegłego stulecia Andrzej Wolszakiewicz. W czasie testowania pojazdu Rysiaczek patrząc na prędkościomierz stwierdził, że pod górkę jedzie w tym momencie tylko 90. Andrzej sprostował „90, ale mil”. Rysiaczek zmienił zdanie co do osiągów nabytku Andrzeja. Inną ciekawą historią stała plotka związana z włamaniem do Fiata 125 należącego do Bogdana. Po tym ekscesie przez Podlesice przeszła wieść głosząca o kradzieży z samochodu akumulatora i „cennej amerykańskiej części”. Początkowo nie udało nam się od nikogo uzyskać czegoś konkretnego na temat tego cennego amerykańskiego elementu pojazdu. Sytuacja była tym bardziej ciekawa po zainstalowaniu nowego akumulatora i zadziałaniu pojazdu. W końcu Bogdan dokonał odkrycia. „Amerykańską cenną częścią” okazał się mały multitool który dostał kiedyś od swojej córki. Pięknie się z rozwiązania tej łamigłówki pośmialiśmy;-). W tamtych czasach kampery były czymś raczej niespotykanym co owocowało całkiem ciekawymi obserwacjami. Pewnego dnia Mariola „gospodyni domowa” Papińska wlewała do swojego pojazdu wodę do zbiornika do celów higienicznych. Dwóch miejscowych małolatów wymieniło między sobą ważną informację brzmiącą: „ja już gdzieś słyszałem, że takie auto to jeżdżą na wodę!”. Jednak klasą samą w sobie było samochód  Rysiaczka mający być jego wersją pojazdu ”wyjazdowego”. Był to kolejnej młodości furgon, którego adaptacja polegała na zainstalowaniu w jego wnętrzu dużego płaskiego podestu służącego do spania. Właściciel postanowił nazwać swoje dzieło ogłaszając konkurs. Nazwa miała oddawać jego charakter i być słowiańska. Po długiej i solidnej burzy mózgów ktoś zaproponował (niestety, nie pamiętam kto) piękne i spełniające wymogi imię RZĘŹIMIR! Pojazd faktycznie w czasie jazdy wydawał nietuzinkowe dźwięki a drobne awarie były elementem dnia codziennego. Jednak jako stacjonarny punkt mieszkalny na głowę bił namioty i przez tą zaletę otaczany był powszechnym szacunkiem.

W czasie funkcjonowania Szkoły Alpinizmu były różne pojazdy. Jednak dwa z nich zostały zapamiętane jako jednostki „wybitne”. Pierwszym stał się niemiecki (raczej NRD-owski) okaz szyku, ergonomii i niezawodności w postaci Warburga. Pojazd rzeczywiście był niesamowicie pojemny a jego pudełkowate nadwozie sprzyjało jeździe w terenie. W przypadku konieczności zwiększenia przyczepności wystarczyło by na masce silnika usadowił się pasażer  (lub większa liczba osobników) i pojazd zdecydowanie zyskiwał na możliwości pokonywania przeszkód terenowych. Drugi  był Fiat 125p. Niby zwyczajny okaz, jakich w owych czasach wiele jeździło po naszych drogach. Jednak ten pojazd miał „swój charakter”. Po wjechaniu z pewną prędkością w kałużę woda zalewała jakiś przewody elektryczne i silnik gasł. Nie pozostawało nic innego jak się zatrzymać i odczekać aż silnik przeschnie. Po chwili auto zapalało bez problemu i można było jechać dalej.

Z czasem społeczeństwo bogaciło się i podróż w skały odbywała się (i odbywa) coraz lepszymi samochodami. Nie ma w tym nic złego, ale niektórzy nadużywają wygody dojazdu i podróżują „do oporu”, czyli do miejsc gdzie już jeździć nie można a to komplikuje lub powoduje możliwość dostępu do części skał… Cóż, znak naszych czasów.