Wolna Republika Podlesicka-"Nowy Dom"

  • Drukuj

           W wyniku rozpoczęciu remontu „Ostańca” Bogdan zmuszony był do szybkiego znalezienia nowej siedziby Szkoły Alpinizmu.  Będąc szanowanym  obywatelem w Podlesicach bez większych ceregieli wynajął od państwa Licznerów  niezamieszkany dom w środku wsi stając się tym samym sąsiadem Pana Stefanka (król toalet w „Ostańcu”).

Nowe lokum było klasycznym jednokondygnacyjnym obiektem z wysokim parterem i strychem. Po schodach docierało się do małego ganka i w jego wnętrzu po otwarciu drzwi ukazywał się długi i wąski korytarz doprowadzający do kuchni. Idą nim w jej kierunku na lewo znajdował się pokój Bogdana a na prawo magazyn sprzętu będący też jak się później okaże kryjówką Gośki. Na wprost znajdowała się kuchnia z której można było przejść w lewo do pokoju sypialnego lub na wprost do łazienki. Całość wyglądała zachęcająco i  byliśmy nawet zadowoleni z przeprowadzki. Mając na uwadze wielkość naszego dobytku przenosimy odbyły się szybko i sprawnie. Wyprowadzając się z „Ostańca” trzeba było też znaleźć  nowe lokum dla sklepu wspinaczkowego. Ostatecznie, wylądował on w Rzędkowicach a Gośka poznała tam nowych znajomych kultywujących ten sam co ona sposób spędzania czasu. Najbardziej w pamięci mi pozostał mały wzrostem osobnik o pasującej do niego ksywie „Cycuś”. Co prawda, chyba miał wobec właścicielki sklepiku zamiary daleko dalsze niż wspólna konsumpcja określonych płynów ale jakoś nic z tego nie wyszło. Nowe lokum też było miejscem sceny miłosnej godnej brazylijskich (albo innych południowoamerykańskich) seriali i w tym przypadku Gośka grała też główną rolę. Kreacja męska należała do podlesiczanina czystej krwi zwanego „Karafą”. Pewnego dnia razem z Bogdanem i Gośką siedzieliśmy rozmawiając z pokoju Bogdana gdy nagle u progu pojawił się „Karafa” odziany w mundur strażaka. Sztywnym krokiem przemaszerował przez pomieszczenie, z łoskotem padł na kolana bełkotliwie oświadczając się Gośce. Razem z Bogdanem zmarliśmy zaskoczeni sytuacją a adresatka oświadczyn z histerycznym wrzaskiem ruszyła z kanapy by zabarykadować się w magazynku co się jej całkiem sprawnie udało. Sytuacja tak obezwładniła Bogdana, który dostał paroksyzmu śmiechu, że po raz pierwszy i ostatni  w życiu nie mogłem liczyć na przyjaciela. Solo musiałem poderwać „Karafę” z kolan (zapach jaki generował jasno dał mi do zrozumienia, że solidnie rozluźniał się przed wizytą) i posadzić go na kanapie. Oczywiście, próbowałem go pocieszać tłumacząc mu zachowanie wybranki nagłą i solidną emocją ale jasnym było, że trzeźwy z wypitym posługują się innymi językami i logiką. Mieszkając w środku wsi mogliśmy obserwować jej codzienne życie i ewolucję mieszkańców w stosunku do przyjezdnych gdy uświadomiono sobie, że może to być źródło całkiem dobrego przychodu  w postaci gotówki. Prekursorem otwarcia się na świat był Pan Waldek mieszkający przy głównej drodze w pobliżu „Ostańca”. Robiąc pieniądze na transporcie i drewnie postanowił poszerzyć swoją ofertę o sklep (głównie spożywczy), bar a późnie restaurację i pokoje dla turystów. Samo otwarcie baru było naprawdę dla Podlesic wielkim wydarzeniem na które miejscowi jak i wspinacze licznie przybyli. Była muzyka w postaci akordeonisty zwanego „Sio” i darmowe piwo z Browaru Rybnik. „Sio” preferował kawałki ludowe i biesiadne więc nie dał się sprowokować gdy przyjezdni proponowali mu prowokacyjnie był zagrał rap. 

W nowym lokum znalazł się też Rzęzimir, dla którego znalazło się miejsce na terenie ogródka za domem.  Pojazd pięknie wpasował się w otoczenie a roślinność bujnie się wokół niego rozwinęła. Obok niego często pojawiały się namioty w których nocowali zwolennicy spania na dworze. Rysiaczek często użyczał pojazdu innym do noclegu z czego chętnie korzystano ponieważ miękkie i wygodne posłanie gwarantowało przyjemny sen. Co prawda, zdarzały się niespodzianki. Jedna był udziałem Marka „Bonga” Michalskiego obudzonego z głębokiego snu przez mojego brata. Postanowił on obudzić Marka solidnym klapsem w tyłek. Jednak w mroku źle ocenił pozycję w jakiej spoczywał śpiący i całkiem solidne uderzenie wylądowało nie na pośladku lecz po przeciwnej stronie ciała co spowodowało złożenie się trafionego w elegancki „scyzoryk”. Inną ogródkową przygodę miałem razem  z „Mendozą”. Późnym wieczorem po powrocie z waldkowego baru postanowiliśmy szybko rozbić namiot i w nim zalec. Z namiotem poszło nam sprawnie, ale jego umiejscowienie na całkiem twardych grządkach na których położyliśmy się w poprzek nich spowodował stwierdzenie Tomka „no to na fakira”. Jakoś nie przyszło nam do głowy położyć się wzdłuż przebiegu nierówności… Jednak bohaterem najbardziej spektakularnej akcji był osobnik w owym czasie nazywany „Jaszczurem”.  Jednej nocy śpiąc w namiocie nagle został zaatakowany przez niedyspozycję żołądkową grożącą przemieszczeni się tego co miał w sobie do tego co miał na tyłku (czyli bielizny). Zaintrygowany szamotaniem się u siąsiada obserwowałem w ciszy spektakularny marsz „Jaszczura” po schodach na ganek podziwiając walkę o każdy kolejny stopień. Po otwarciu drzwi  zaczął rozpinać spodnie i wszedł do korytarza. Na wysokości pokoju Bogdana wykonał nagły przechwyt i jedna dłoń zacisnęła się na „sprzęcie” a druga zawędrowała w rejon pośladów. Powoli zaczął sunąć ( nie można jego ruchu było uznać już za chód) do kuchni. Tam, na jej  środku nagle opuścił do kostek spodnie i pięknym skokiem otwierając kolejne drzwi zniknął w łazience. Rankiem, po wyczerpującej fizycznie i psychicznie przygodzie jej bohater spał kamiennym snem w namiocie. O poziomie wyczerpania świadczyła twarz wciśnięta tak mocno w ściankę namiotu, że można było bez wysiłku rozpoznać kto to jest a elementem ubarwiającym był dociśnięty do ścianki przez czoło portfel. Byłem pewien, że tylko ja obserwowałem przygody „Jaszczura” jednak zaskoczył mnie Bogdan pytając przy porannej kawie czy widziałem w nocy jak się „Jaszczur” ze….ł ;-). Okazało się, że siedząc w ciemności  w swoim pokoju zaintrygował go dziwny ruch w korytarzu a później kontynuował obserwację będąc zafascynowany spektaklem jaki odbywał się na jego oczach.

Początkowo w naszym nowym lokum każda noc była krótka za sprawą wielkiego koguta jaki urzędował na sąsiedniej posesji. Szacunek dla Pana Stefanka właściciela tego… (różnie go nazywano) ptaka nie pozwalał nam prosić by go uciszył. Ostatecznie, chyba też zmęczył właściciela i skończył żywot w typowy sposób dla wiejskich, domowych ptaków. Po tym wszystkim już wiedzieliśmy jaka jest wartość cichych poranków.

W pokoju Bogdana oprócz spotkań o charakterze towarzyskim odbywały się też egzaminy po zakończeniu kursów wspinaczkowych. Przed jednym z nich o możliwość zdawania egzaminu poprosił jeden z klientów, który jakiś czas wcześniej odbył szkolenie ale do egzaminu jeszcze nie przystąpił. Bogdan nie widział problemu i przystał na  jedyną prośbę by do egzaminu proszący  przystąpił jako ostatni. Przez cały czas trwania egzaminu  klient czynnie brał udział w „giełdzie pytań i odpowiedzi”. Zauważyłem, że Bogdan formułuje pytania w powtarzający się sposób i każdemu ze zdających zadaje rożne łamigłówki do rozwiązania ale część się z nich powtarza. Było w tym coś nowego co zwiastowało jakąś wesoła intrygę. Egzamin naszego ostatniego klienta zaczął się standartowo. Zadałem kilka pytań dotyczących sprzętu i nastąpiła kolej na Bogdana. Zaczął formułować pytanie i a egzaminowany dopowiadał nie proszony jego dalszą cześć („bank pytań zadziałał”). Na to egzaminator spokojnie zaripostował kończąc swoje pytanie całkiem inaczej. Krwawy pot wystąpił na czoło pytanego i zaczęła się jego walka o sformułowanie trafnej odpowiedzi. Sytuacja powtórzyła się po raz drugi i kolejny a nasz klient zdruzgotany psychicznie, zdając sobie sprawę, że jego plan został rozszyfrowany walczył  z zagadkami Bogdana. Okazało się, że jednak wie i potrafi tyle by móc mu wydać stosowny dokument. Po tym wszytki Bogdan z lekkim uśmiechem w kącikach ust zwrócił się do mnie: „ Patrz, tak się (tutaj pada nazwisko) stresował a ja myślałem, że to taki luzak”. Nie można było się nie śmiać.

Byliśmy też mimowolnymi świadkami scen rodzinnych z życia wsi. Pewnej nocy usłyszeliśmy na ulicy damski głos nie znoszący sprzeciwu a brzmiał on „Pójdziesz?!” na co męski osobnik odpowiedział „Nie pójda”. Dialog ten powtórzył się jeszcze raz by ostatecznie sfinalizować się w zmodernizowanej wersji. „Pójdziesz?!”, za moment usłyszeliśmy odgłos przypominający solidne klaśnięcie i odpowiedź „Pójda”… J. Stuhr  by jeszcze dodał „Kobieta mnie bije”. 

Tak jak w „Ostańcu” oglądaliśmy filmy. W pewnym momencie pojawił się film szkoleniowy w którym jeden z brytanów szkolenia i wizjonerów wspinania grał główną rolę. W seksownych secondskinach demonstrował techniki wspinaczkowe. Bogdan gdy wszedł w posiadanie tego dzieła zaproponował jego projekcję. Będący wtedy u nas „Dempsej” postanowił przyjąć godną postawę w czasie oglądania tego dzieła. Uklęknął przed telewizorem, złożył ręce w modlitewnym geście i w ten sposób delektował się obrazem oraz dźwiękiem.

Jeżeli już jesteśmy przy wątku szkoleniowym to nie można nie wspomnieć o Heavy Metalu. Teraz to „wieczny projekt” na Skale z Sosną (kiedyś to całkiem solidna hakówka) ale jednak nie o to chodzi. W czasie kursu wspinaczkowego powinny odbywać się  zćwiczenia z wyłapywaniem zrzucanego na linie ciężaru jako zajęcia z zakresu asekuracji. Najczęściej tym ciężarem była obciążona kamieniami opona. Szukając fajnego miejsca na zrzutnię trafiliśmy z Bogdanem pod Skałę z Sosną. Ta leżąca na uboczu (w rejonie Zborowa zwanym „parkiem” ) skała bardzo nam spasowała. Oczywiście, podjęliśmy próby pokonania czegoś na wędkę dobrze się przy okazji bawiąc. Finałem było urwanie przez Bogdana odciągu, który odpadając lekko rozciął mu ucho. Strata była mała a rekonesans udany. Kilka dni później przeszedłem hakówkę i poprzyglądałem się okapowi. To naprawdę było to! Blondyn osadził w odpowiednim miejscu ringi i można było ćwiczyć wyłapywanie lotów. Bogdan jednak myślał o czymś rewolucyjnym. Plan polegał na zamienieniu ciężaru żywym człowiekiem. Trzeba było zdobyć odpowiedni zwalniak, wypracować procedury bezpieczeństwa, wykonać próby oraz przekonać właściwe osoby że to jest „właśnie to!”. Po tym wszystkim zajęcia na Heavy Metalu stały się jedną z głównych atrakcji kursów wspinaczkowych w Szkole Alpinizmu i także jedną z jej wizytówek. Co ciekawe tak naprawdę to były dwa Heavy Metale. W świadomości powszechnej funkcjonuje ten na Górze Zborów ale w pewnym momencie stwierdziliśmy że warto mieć alternatywę i drugi skonstruowałem wykorzystując cenne (koszt zakupu) Batinoxy Petzla na skale na Łężcu gdzie wiele lat później Jarek Sokołowski poprowadził swoje trudne drogi.  Dzisiaj skała ta nazwana jest Heavy Metal;-)

Umiejscowienie siedziby w środku wsi powodowało też częstsze wizyty w innych niż dotychczas rejonach. Z przyjemnością bywaliśmy na Górze Aptece gdzie oprócz ciszy cieszyły oczy i umysły naprawdę ładne widoki na lasy (i skały) Łężca i Gipsu oraz kapitalny na Zborów. Gips i Łężec co prawda nigdy nie były  popularnymi szkoleniowymi miejscówkami ale te zapomniane skały stały się dla Bogdana i mnie inspiracją do zorganizowania kolejnych edycji Mistrzostw Wolnej Republiki Podlesickiej. Pierwsze zawody na Gipsie w fazie przygotowawczej naprawdę robiły wrażenie  na osobach które zobaczyły te skały. Co ciekawe, nie tylko sam górotwór robił wrażenie ale też jego zarośnięte partie szczytowe. „Istny Sajgon” tak to skomentował jeden z naszych kolegów. Dla mnie te zawody były o tyle pamiętne z powodu oczekiwania na zamówione spity potrzebne do ubezpieczenia dróg. Paczka przyszła w przeddzień zawodów i pozostał mi jeden dzień by to wszystko wbić. Dzisiaj to nie jest problemem ale w erze przedwiertarkowej uzbrojony w ręczną spitownicę i młotek udając się na działanie wiedziałem, że czeka mnie bardzo długi  dzień… Na moje szczęście mocy i wytrzymałości tyłka (wiszenie w uprzęży) nie zabrakło i wieczorem solidnie zajechany z dziwnym uczuciem nadmiernej długości górnych kończyn jak u orangutana mogłem zakomunikować Bogdanowi, że wszystkie potrzebne spity są na swoich miejscach (było tego dobrze około 30 sztuk).

Jednak i tutaj po pewnym czasie okazało się, że właściciele potrzebują domostwo do swoich potrzeb i czekała nas kolejna przeprowadzka. Tym razem na koniec miejscowości.