Ostaniec-centrum Wolnej Republiki Wspinaczy

  • Drukuj

          Końcówka lat 80-tych XXw. oznaczała zakończenie wieloletniego remontu jedynego obiektu turystycznego w Podlesicach jakim był „Ostaniec”. W tej sytuacji centrum towarzyskie z Półpiętra przemieściło się do nowootwartego obiektu i w jego najbliższe okolice.

Nie można było pogardzić noclegiem pod dachem w stosunkowo świeżej pościeli, dostępem do ciepłej wody, toalet i całą resztą udogodnień nieobecnych na biwakach w lesie. Możliwość zamieszkania pod dachem, w „Hiltonie” (czyli na granicy hotelu i dworu) lub zabiwakowania w bezpośredniej bliskości budynku  było pokusą nie do odrzucenia. Sam „Ostaniec” po remoncie prezentował standard „późnego Gierka” oferując apartament, dwójki, pokój wieloosobowy oraz „psychodelik” ( lokal będący sam w sobie kultowym). Wystrój 111-tego napawał do refleksji oraz wprawiał w specyficzny nastrój z którym bez spożycia płynu o składzie chemicznym C2H5OH (plus dodatki smakowe) wielu nie mogło sobie poradzić. Kluczowym elementem stylistyki była spora bateria biegnących pionowo po ścianie rur różnych średnic nieznanego przeznaczenia (prawdopodobnie ciepłownicze i wodne) przypominających  futurystyczne dzwony rurowe lub piszczałki organ. Całość dopełniały trzy wyra, umywalka i balkon. Dodatkami do tego bogatego wnętrza były ściany o bladym, trudnym do określenia kolorze i stylowa firana w szaro-sinych barwach często przy wietrznej pogodzie całkiem rześko powiewająca pomimo zamkniętych drzwi balkonowych i okna. Także ja miałem szczęście ulec czarowi „psychodelika”. Pewnego jesiennego wieczora zameldowałem się w „Ostańcu” i dostałem klucze od 111. Po wizycie u Bogdana rozgościłem  się samotnie w kultowym pomieszczeniu. Jak zawsze będąc przezornym miałem ze sobą śpiworek i jak się okazało było to posunięcie opatrznościowe. Zanim zaległem sprawdziłem czy okno i drzwi balkonowe są zamknięte mając na uwadze chłodne jesienne noce. Rankiem w pomieszczeniu było całkiem zimno a firanki sugestywnie się poruszały. Zaintrygowany, wypełzłem z barłoga i po bliższych oględzinach okazało się, że co prawda okno i drzwi na balkon są zamknięte ale w owych drzwiach brakuje w dolnej części szyb… . „Psychodelik” pokazał, że jego reputacja jest nie do podważenia. Miałem także zaszczyt przenocowania w apartamencie. Dostać się tam to już była wyższa szkoła jazdy. Cena, częste wizyty miejscowych bonzów, szpanerów i bogatych zarywaczy stanowiły solidną przeszkodę do pokonania. Mając bardzo dobre układy z personelem dostałem kiedyś propozycję przenocowania w apartamencie ponieważ z jakiegoś nieznanego mi powodu mój pokój był jeszcze przez kogoś zajęty. Warunkiem było niekorzystanie z pościeli ale miało to drugie przyjemne dno ponieważ nocleg był darmowy. W tej sytuacji stałem się dysponentem dużego pokoju z małżeńskim łożem i luksusem w postaci telewizora ( jakoś mnie nie zainteresował ponieważ nie był nic ciekawego do oglądania). Korzystając ze swojego śpiworka mogłem po przemieszczeniu pościeli (na łóżko obok oraz po sprawdzeniu czy są zamknięte okna i obserwacji czy firanki nie trzepoczą- nauka z „psychodela”) wygodnie się ułożyć i na sen nie musiałem długo czekać. Rano poczułem że jakiś potworny ciężar spoczywa na moich stopach. Podniosłem powieki i zobaczyłem trzy osobniczki o sylwetkach godnych topowych modelek Rubensa ale odzianych w stylonowe, niebieskie fartuchy. Siedziały na skraju łóżka tyłem do mnie a kije mioteł miały oparte na ramionach. Zaintrygowało mnie ich skupienie i bezruch. Dotarło do mnie, że działa telewizor. Powoli, spokojnie usiadłem, spojrzałem co leci i już wiedziałem, że panie sprzątaczki zrobiły  przerwę w pracach by zobaczyć kolejny odcinek Dynastii. Nie pozostało mi nic innego jak powrócić do pozycji leżącej i spokojnie poczekać na koniec odcinka serialu. Jednak topem pomieszczeń mieszkalnych Ostańca był pokój  numer 120 który zajmował Bogdan Krauze będący człowiekiem instytucją. Trudno ten pokój nazwać jego mieszkaniem a to ze względu że ilość godzin na dobę gdy Bogdan mógł cieszyć się przebywaniem sam ze sobą. Naprawdę, bardzo często można było policzyć je na palcach jednej ręki. Pokłady jego anielskiej cierpliwości i życzliwości  wydawały się niewyczerpane z czego skwapliwie korzystał niekończący się ciąg interesantów, kursantów, gości i osobników trudnej do określenia aparycji i celach odwiedzin. Bogdan miał czas każdego wysłuchać z lekkim, życzliwym uśmiechem w kącikach ust, popijając kawę i oczywiście z Kapitanem lub Gauloisem w dłoni. Swoje kwestie wypowiadał swobodnie, przemyślanie z szacunkiem dla rozmówcy. Znając go dobrze byłem w stanie zauważyć czy rozmowa i rozmówca go interesują, nudzą czy irytują. Jednak Bogdan mający wielki szacunek dla ludzi bardzo dbał by zawsze były zachowane zasady „savoir vivru” względem każdego z kim miał przyjemność się komunikować. O tym, że lubił słuchać innych a także wyczuwać komizm lub absurd sytuacji świadczyło zdarzenie  godne Monthy Pythona. W jego obecności i na jego „włościach” była prowadzona przez dwóch luminarzy i ideologów wspinania długa, zażarta i skomplikowana dyskusja. Po dłuższym przysłuchiwaniu się wymianie zdań między adwersarzami Krauze z pełnym spokojem (już wtedy wiedziałem, że coś się zdarzy) korzystając z momentu ciszy zadał krótkie ale jak się okazało kluczowe pytanie. Brzmiał ono: „O czym właściwie dyskutujecie?”. Reakcją było także  pytanie jednego z dyskutantów skierowane do drugiego „No właśnie, właściwie to o czym my mówimy?”. To przerosło nawet Bogdana i później jeszcze wielokrotnie się z tego śmialiśmy. Miałem też zaszczyt zanocować razem gospodarzem w 120-tym a to zaliczyć należy do ewenementu ponieważ czas na jego sen był sygnałem do opuszczenia pomieszczenia. Na moją korzyść zadziałała nagła burza i ugotowane kiełbaski w sosie pomidorowo-cebulowym co złamało kulinarne przyzwyczajenia Bogdana (jeden popołudniowy posiłek dziennie). Rankiem Krauze leżąc w łóżku zaparzył kawę i wypalił papierosa, usiadł, zapalił kolejnego i przygotował sobie następnego Jacobsa. Tak wyposażony udał się do łazienki. Po pewnym czasie poczułem Old Spice’a i pojawił się roznosiciel tego zapachu. Spoczął na krześle zapalił Gauloise’a, spojrzał na mnie mówiąc „No to panie Darku, teraz to już chyba możemy się wreszcie kawy napić”. 

Ale przecież hotel stał nie tylko pokojami mieszkalnymi.  Całkiem ciekawym obiektem była restauracja. Warto było być znanym przez jej obsługę i dodatkowo musiała być to relacja o bardzo pozytywnych aspektach. Dzięki niej czas oczekiwania na złożenie zamówienia i jego realizację skracał się zdecydowanie (a to była duża wartość dodana), wiadomo było co warto zamówić by później nie mieć przygód logistyczno-gastrycznych. Pewniakami była na śniadanie jajecznica a na obiad schabowy. Ta wiedza gwarantowała co prawda monotonną  dietą ale za to była pewnikiem spokoju ducha i ciała w czasie procesu trawienia. Ten prosty ale pewny jadłospis urozmaicały nam wesela. Co prawda, dosyć rzadko byliśmy na nich gośćmi ale załoga restauracji i panie recepcjonistki pamiętały by nam coś dobrego z takiej imprezy dostarczyć.

 Między częścią hotelową a restauracją znajdował się hol będący wieczorami i w czasie niepogody bawialnią wspinaczy. Początkowo, wyposażenie składające się ze stolika i kilku foteli umożliwiało rozmowy w wygodnych warunkach ale z czasem pojawił się stół bilardowy będący jak się okazało poważną konkurencją dla kółek dyskusyjnych rozlokowanych wokół niego. Co prawda zdecydowana większość wspinaczy słabo grała ale sprawiało to im dużo radości a zagrania były przez publikę żywiołowo przyjmowane i komentowane. Zaplanowane lub częściej przypadkowo wykonane tricki powodowały fale entuzjazmu. Jednym z kluczowych pomieszczeń dla biwakujących obok hotelu były toalety do których wchodziło się z bawialnianego holu. Królem tego przybytku był Pan Stefanek, który egzekwował skrupulatnie należność za korzystanie. Byli tacy, którzy próbowali go wykiwać płacąc banknotem o najwyższym dostępnym nominale. Nie doceniali oni zarządcy sanitariatów. Wyciągał z ukrycia pod blatem słoiki pełne bilonu i wydawał w nim skrupulatnie resztę. Niedoszli prowokatorzy oddalali się dźwigając w dłoniach całkiem ciężki szmal a próba zaoszczędzenia na WC okazywała się porażką i dawała powód do darcie łacha z kombinatora. Między sanitariatami a końcem korytarza znajdowało się jeszcze jedno przez długi czas zamknięte pomieszczenie, które ostatecznie stało się „klubem nocnym”. Miał on być dostępnym  obiektem gastronomicznym w godzinach gdy nie działała restauracja. Na życzenie klienta lokal otwierała dyżurna pani recepcjonistka i równocześnie stanowiła ona jego załogę. Kontuar i dwa stoliki stanowiły sprzęty tego lokalu. Można było zakupić piwo, był także mocniejszy alkohol a zagrychę do tego mogły stanowić chrupki. Panie recepcjonistki nie lubiły pustych przebiegów i wielokrotnie byłem  świadkiem gdy klienci zostawali wzywani do lokalu jeżeli wyrazili chęć jego otwarcia i się nie pojawiali. Przodowała w tym „Gaździna” mająca niepospolitą urodę i bardzo bezpośredni stosunek do ludzi. Rezydujący w hotelu przez dłuższy czas Max (przybył na delegację z zagranicy do odlewni żeliwa w Zawierciu) stanowił najlepszy przykład. Codziennie po południu wypełzał z taksówki solidnie wypełniony alkoholem na schody” Ostańca” i w skupieniu licząc „adin, dwa, tri…” wspinał się z wysiłkiem cały czas na czterech kończynach po schodach do drzwi wejściowych (matka lub babcia Maxa pochodziły z Rosji lub ZSRR). Przemieszczając się obok recepcji nie zapominał poprosić o otwarcie klubu nocnego a po dotarciu do swojego pokoju najczęściej zasypiał. Jednak gdy zmianę miała Gaździna sen nie był mu dany ponieważ na cały hotel wzywała go w swoim stylu krzycząc „Max, ty ch…u, gdzie jesteś?”. Katowała go swoim mocnym głosem tak długo aż się zjawiał by zamówić to co zawsze. Ostatnim, kultowym pomieszczeniem był usytuowany obok recepcji sklepik wspinaczkowy który początkowo był częścią Szkoły Alpinizmu Bogdana. W pierwszych latach tworzenia się wolnego rynku organizowanie towaru i zawierane transakcje mogły by stanowić kanwę do całkiem śmiesznej komedii.  Warto jednak mieć na uwadze fakt, że  pojawienie się szpeju który można było kupić w skałkach było czymś totalnie w skali Polski niespotykanym. Dla nas samo obcowanie z fajnym towarem La sportivy, Edelweissa, Scarpy, Campa było czystą przyjemnością a sama Szkoła Alpinizmu regularnie była w nowy sprzęt doposażana. Problemem stała się obsługa sklepiku. Początkowo, był czynny rano i wieczorem ale przecież klienci mogli pojawiać się też w innych porach. Ostatecznie „etatowym doradcą klienta” została jedna z pań recepcjonistek w postaci Gośki. Po pewnym czasie Bogdan doszedł do wniosku, że temat sklepiku należy odpuścić i cały ten interes przeszło w ręce  dotychczasowej ekspedientki. Zajmując się handlem musieliśmy się go nauczyć. Metodą prób i oczywiście błędów usiłowaliśmy sprzedać towar jakim dysponowaliśmy. Najbardziej udanym chwytem marketingowym było zastosowanie „promocji”. Dzisiaj to hasło klucz ale wtedy pomysł przerósł nasze oczekiwania. Mając na stanie partię lin Edelweissa w cenie 880 000zł (stare pieniądze) postanowiłem pewnego dnia zastosować szalony pomysł. Skreśliłem starą cenę, nad nią napisałem „promocja” a na dole wpisałem nową cenę 1 000 000zł. Wszystko to zrobiłem dla tak zwanych jaj a okazało się, że w ciągu paru dni liny się sprzedały. Później jeszcze raz zastosowaliśmy ten chwyt marketingowy i znowu był to nasz mały handlowy sukces. W czasach gdy sklepik nie był już własnością Bogdana nadal stanowił obiekt kultowy. Jego właścicielka rozsmakowana w brendy często pozostawiała interes pod różnym, często całkiem ciekawym i przypadkowym dozorem. Płaciła tym przygodnym sprzedawcom w towarze branym z półek lub sklepik pozostawał otwarty bez żadnej obsługi ponieważ „szefowa” oddalała się w celach towarzyskich, konsumpcyjnych lub gdzieś się zdrzemnęła. W tym czasie potencjalni klienci sami oglądali towar i dokonywali zakupów pozostawiając pieniądze i informacje na kartce co zakupili. Co ciekawe nie notowano raczej kradzieży co wystawia naprawdę dobrą ocenę przyjeżdżającym do Podlesic wspinaczom.

Na piętrze znajdowała się sala telewizyjna z czynnym (!) telewizorem.  W momencie gdy weszliśmy w posiadanie odtwarzacza video mogliśmy wyświetlać naszym kursantom filmy wspinaczkowe i szkoleniowe.  Telewizor ten oddał nam nieocenione przysługi w czasie olimpiady na której nasz krajan w zapasach zdobył złoty medal i był także narzędziem do robienia solidnych dowcipów. Zauważając, że jeden z instruktorów puszczając film szkoleniowy opierał się o pudło odbiornika patrząc się na widzów i robił za narratora (film był obcojęzyczny więc dźwięk był wyłączony) postanowiliśmy to wykorzystać. Dyskretnie zamieniliśmy w opakowaniu kasetę i czekaliśmy na efekt. Pan instruktor posadził kursantów, wyjął kasetę z pudełka, włożył do odtwarzacza, wystartował, oparł się o pudło i rozpoczął komentarz. Co ciekawe nawet pasował on do akcji filmu którego tematyką była pewna sfera stosunków damsko-męskich. Dopiero po kilku minutach (co ciekawe kursanci oglądali i nie było żadnych zastrzeżeń) komentator zorientował się, że coś jest nie tak. Na szczęście wszyscy obecni posiadali poczucie humoru i po dłuższym czasie potrzebnych na uspokojenie można było zacząć właściwą projekcję. 

Także korytarze były świadkami ciekawych scen. Klasyką były między szóstą a siódmą rano ryki sprzątaczek. Każda znajdowała się z innej strony kilkudziesięciometrowego korytarza a rozmawiać przecież trzeba. Ekstra dodatkiem bywał odgłos spadających ze schodów metalowych wiader. Po tym mocnym wstępie w nowy dzień nastawała w hotelu cisza. Szkoła Alpinizmu też korzystała z korytarza a dokładniej z klatki schodowej na jego końcu do trenowania zakładania stanowisk, demonstrowania przeciwwagi czy flaszencugów w dni uniemożliwiające działania w terenie. 

Ostaniec z zewnątrz i jego podwórze też oferowało ciekawe atrakcje. Główną był „Hilton” czyli możliwość darmowych noclegów pod okapami jakie stanowiły podłogi balkonów wysokiego parteru. Zdarzyło się, że kierowca dostawczaka podjeżdżającego do kuchni (akurat kierował zmiennik stałego driwmena jaki jeździł na tej trasie) widząc leżące rankiem pod balkonem „zwłoki” nerwowo zahamował, wyskoczył z szoferki sprawdzić czy leżący człowiek żyje. Okazało się, że życia w nim było sporo ale nagła pobudka nie przypadła mu do gustu. Ciekawym elementem były azbestowe płyty stanowiące zewnętrzne oszalowanie kuchni. Bywalcy wiedzieli, że nie należy pod nimi parkować ponieważ maja w czasie wiatru tendencje do odpadania. W połowie lat 90-tych XXw. W czasie jednej z solidnych letnich burz do holu pełnego wspinaczy i turystów wszedł osobnik głośno obwieszczając, że na zaparkowanego pod kuchnią białego Malucha ( wtedy to był obiekt z kategorii podróżnego luksusu w porównaniu do komunikacji masowej) spadł kawał eternitu wyginając mu maskę bagażnika. Stojący obok znajomy zaczął się śmiać z tego kto tak naiwnie zaparkował ale z biegiem czasu śmiech zamierał i na jego twarzy zaczął malować się jakiś niepokój. Opuścił nas udając się na dwór pod kuchnię. Chwilę później wrócił głośno obwieszczając nowinę: „ jakiego białego, to kość słoniowa!”. Jak się okazało pojazd należał do niego. Uszkodzenie okazało się małe i metodą „siła razy lekki gwałt” udało się przywrócić masce jej dawny kształt bez uszczerbku dla lakieru o barwie kość słoniowa. Za Ostańcem był całkiem ładny i duży trawiasty plac, który z biegiem czasu stał się polem namiotowym. Na nim królowała wolność. Można było uskuteczniać wszelakie fanaberie pod warunkiem, że nie przeszkadzało lub nie wyrządzało to szkód innym. Podstawową rozrywką były ogniska.  Ta forma integracji środowiskowej przynosiła często zadziwiające efekty czy przejawem może być odchodzenie od zasad i ideologii nie tylko politycznych ale nawet żywieniowych. Co prawda odbywało się to tylko w jednym ale kulinarnie przyjemnym kierunku gdy zatwardziali wegetarianinie w wyniku doznań zapachowym związanych w piekącym się boczkiem lub kiełbasą decydowali się by go „tylko spróbować”. Nazajutrz konsumowali te produkty bez żadnych etycznych zahamowań. Sypiano j w namiotach ale z czasem pojawił się pojazd typu wan, którego właścicielem był Rysiaczek. Pojazd miał nawiązywać do tego czym podróżowali i w czym mieszkali wspinacze oglądani na stronach zagranicznych wspinaczkowych czasopism. Co prawda, samochód mechanicznie był trochę upośledzony więc najczęściej spełniał rolę stacjonarnego kampingu. Rysiaczek chciał go spersjonalizować i ogłosił konkurs na imię. Warunki były trudne: miało być polskie i oddawać charakter samochodu. Po wielu pomysłach i dyskusjach właściciel zdecydował się na to, które faktycznie oddawało ducha jego nabytku a brzmiało ono RZĘZIMIR! Obok naszych namiotów i Rzęzimira na drzewach sławiących granicę między działką ostańcową a polem Nieboszczykowej (pani z obsługi hotelu nazwana w ten sposób po śmierci małżonka) wisiała drabina Bachara będąca pomnikiem mocy Rysiaczka. Mogliśmy więc podziwiać jego moc i technikę, który zachęcał nas do walki z drabiną co jakiś czas obwieszczając wymyślenie nowego sposobu jej pokonania. Były to teksty typu: „wymyśliłem nową drogę. Pierwsze cztery szczeble na pojedynczych palcach a dalej to już na dwóch”. 

Smakując ten piękny czas nikt z nas nie myślał, że kiedyś to się może skończyć. I nagle stało się! Ostaniec poszedł do przebudowy a wspinacze przenieśli się do wsi i miejscem spotkań stały się lokale i dom w środku Podlesic gdzie przeniósł się Bogdan. Ale to już temat na inną opowieść…

W necie znalazłem dwie ciekawe fotografie Ostańca.