Samotnie na Wildspitze
- Szczegóły
- Nadrzędna kategoria: Artykuły
- Utworzono: Piątek, 18 luty 2011 15:40
- Opublikowano: Piątek, 18 luty 2011 15:40
- Krzysztof Fuss
- Odsłony: 8080
Darek
W oczekiwaniu na kolejny wypad w góry, wzięło mnie na wspomnienia poprzednich wypadów. Efektem jednego z nich było samotne wejście na Wildspitze (3774mnpm), najwyższy szczyt austriackiego Tyrolu.
Nadeszła wiosna, a wraz z nią poszukiwania ludzi do ekipy. Czas upływał i wciąż trudno było znaleźć chętnych, dysponujących wolnym czasem. Ostatecznie po dwóch tygodniach letniego przetarcia w Beskidach i Tatrach, w sierpniu wyruszyłem w drogę.
Punktem wyjścia na Wildspitze była wioska Vent (1895mnpm), leżąca powyżej znanej bazy narciarskiej Soelden. Nieco powyżej Vent znajduje się Rofen (2011mnpm), najwyżej położona w Austrii na stałe zamieszkiwana osada.
Vent oferuje wiele miejsc noclegowych w hotelach i pensjonatach. Ja jednak, będąc sam, jako bazę wykorzystałem wnętrze mojego samochodu.
W dzień przyjazdu zrobiłem małe rozpoznanie początku jutrzejszej drogi, a także sprawdziłem warunki pogodowe. Okazały się zgodne z tymi, które sprawdzałem w internecie przed wyjazdem: okno pogodowe. Następnie odbyłem spacer do Martin Busch Huette (2501mnpm),gdzie już można poczuć wysokogórską atmosferę.
Po zejściu do Vent, zjadłem kolację i spakowałem plecak na jutrzejsze wyjście. Po czym położyłem się wcześnie spać, aby nazajutrz wstać o 3 rano. Postanowiłem bowiem, pominąć nocleg w Breslauer Huette (2844mnpm), w odróżnieniu od większości ekip zdobywających Wildspitze. Czekało mnie zatem ponad 1880 metrów przewyższenia.
O 3.30 opuściłem Vent i poprzez Rofen w świetle czołówki wyruszyłem do Breslauer Huette. Do schroniska, które nazwę zwą zawdzięcza opiekującej się nim sekcji związku alpejskiego działającego w przedwojennym Wrocławiu, dotarłem o 5.30 i posilając się, oglądałem wspaniały wschód słońca.
Schronisko było już przebudzone, więc widziałem że w mej solowej drodze na szczyt będzie mi towarzyszyć sporo osób. Rozwiało to więc moje obawy związane z samotnym poruszaniem się po lodowcu.
Trasa początkowo wiodła dość wygodną ścieżką w kierunku pokrytego kamieniami szczątkowego lodowca Mitterkar, który dopiero w końcowej fazie zaczął przypominać lodowiec. Tam założyłem niezbędną w dalszej wspinaczce uprząż, oraz raki i pochwyciłem czekan.
Po krótkim podejściu po nachylonym lodowcu, czekał mnie krótki, ubezpieczony stalową liną trawers po lodzie, przecinający żleb u jego wylotu. Następnie zaczęła się wspinaczka skalna na przełęcz Mitterkar (3470mnpm), również ubezpieczona stalową liną. Wspinaczka na przełęcz, a właściwie siodełko nieco przypomina wejście na Kozią przełęcz od strony Zmarzłego Stawu w Tatrach, jednak widok jaki się z niej roztacza to świat z innej bajki. Absolutna biel lodowca Taschach zaparła mi dech w piersiach, jednocześnie poczułem podmuchy lodowatego powietrza, które sprawiły, że na cienką bluzę z polaru szybko nałożyłem kurtkę z windstoppera.
Dalsza droga wiodła po lodowcu Taschach, poprzecinanym przez kilka szczelin, które przy braku świeżej pokrywy śnieżnej i idealnej pogodzie jaka mi towarzyszyła, okazały się łatwe do przekroczenia i ominięcia. W ten sposób dotarłem do kopuły szczytowej.
Szczyt miałem już jak na wyciągnięcie dłoni, nadszedł moment wielkiego napięcia, związany z kulminacją wspinaczki, podczas której nie mogłem popełnić żadnego błędu. Końcówka wiodła mikstową, niczym nie ubezpieczoną granią o dużej ekspozycji.
Gdy w końcu stanąłem na szczycie, poczułem ogromną radość. Tyle miesięcy przygotowań i w końcu się udało. Wildspitze (3774mnpm) załojone. To moja najwspanialsza solówka.
Pół godziny jakie spędziłem na szczycie, poświęciłem kontemplacji widoków niesamowitej ilości otaczających mnie szczytów i wszystkie były poniżej mnie, najwyższy sąsiedni szczyt Weisskugel liczy bowiem 3738mnpm. Oczywiście nie zapomniałem uwiecznić tych widoków na zdjęciach.
Nadszedł czas schodzić w dół. Musiałem zachować maksymalną koncentrację, wiedziałem bowiem, ze większość wypadków ma miejsce w trakcie schodzenia. Szczęśliwie dotarłem na lodowiec, a nim dalej do przełęczy Mitterkar.
Stalowe liny ubezpieczające drogę z przełęczy, ułatwiają opuszczanie się w dół, należy oczywiście mieć uprząż, taśmę i dwa karabinki, dzięki którym przypinamy się do tych lin. Dzięki temu, że za mną nikt nie schodził mogłem się zatrzymać i wykonać kilka zdjęć, ilustrujących tą drogę.
W samo południe dotarłem do schroniska Breslauer Huette, gdzie mogłem nieco odsapnąć, wszak czekała mnie jeszcze zejście do Vent, czyli 950 metrów w dół. W zejściu obrałem inny wariant, schodząc bezpośrednio do Vent z pominięciem Rofen.
Po powrocie do cywilizacji oczywiście uczciłem dzisiejszy sukces, delektując się czerwonym winem.
Załamanie pogody które nastąpiło tego wieczora, trwało przez cały następny dzień, powyżej 2000 mnpm nasypało sporą warstwę śniegu. W rezultacie musiałem sobie odpuścić planowany następnie wypad na Ortlera, który wciąż pozostaje wyzwaniem na kolejną wyprawe. W drodze powrotnej zawitałem do Gries, malowniczej wioski leżącej pod szczytem Schrankogel (3497mnpm), który zdobyłem parę lat wcześniej.