W poszukiwaniu zachwytu... w Gorcach. Autor A. Hajnas

  • Drukuj

          Będąc jeszcze w Holandii, z tęsknoty za zimą zamarzyła mi się wyprawa w góry, taka z łażeniem po skrzypiącym śniegu, z mroźnym powietrzem i dalekimi widokami. Po powrocie do domu szybko nadarzyła się ku temu znakomita okazja.

Ale teraz uwaga: następuje ten moment, kiedy do moich opowieści wkracza druga osoba i liczbę pojedynczą, z wielką przyjemnością zamieniam na mnogą. Tak więc postanowiliś-my, ja i Sylwia, że pojedziemy razem, najpierw na parę dni w Gorce, a potem na dokładkę jeszcze w Tatry, o czym Sylwia jeszcze nie wiedziała, a co miało być niespodzianką.
Wyruszyliśmy z Rabki, z początku jeszcze bez śniegu pod butami, nieśpiesznym krokiem w kierunku bacówki na Maciejowej (tamże czekał nas nocleg), ciesząc się świetnymi widokami dookoła (Babia !!!) i sobą nawzajem. Im wyżej szliśmy, tym więcej było śniegu, a zima na szczęście w górach jeszcze nie odpuściła. Potem przed nami szykowały się dwa noclegi na Turbaczu, gdzie w sobotę wieczorem zupełnie oniemieliśmy: brak wolnych miejsc !!! A więc gleba...Myślałem, że Sylwia co najmniej urwie mi głowę za tę sytuację, bo miesiąc wcześniej, gdy chciała rezerwować pokój, powiedziałem, że tu nigdy nie ma kompletu ludzi... Dziki tłum okupował wszystkie możliwe zakątki, a jazgot i krzyki długo w noc nie cichły... O spokojnym spaniu nie było nawet mowy... Trzeciego dnia pogoda, o dziwo, dalej trzymała, a cudne okoliczności przyrody jakoś ukoiły nasze zszargane trudną nocą nerwy i dzień miło spędziliśmy włócząc się wokół Turbacza. A wieczorem – niedowierzanie, bo jedliśmy kolację siedząc w jadalni zupełnie sami...Kontrast z dniem poprzednim był dosłownie szokujący... W nocy spadł śnieg. Chmury zawisły nisko, tuląc się do okolicznych szczytów, a my kolejny dzień przeznaczyliśmy na przeprowadzkę w Tatry.